De La Soul „The Grind Date”

de la soul grind date

Powróciłem sobie na szybko do dziadków i była to bardzo rozsądna decyzja. Może to i dobrze, że biorą się za robotę znowu.

Nie wiem, może kiedyś napiszę jakiś dłuższy tekst o moich ulubionych dyskografiach w amerykańskich hip-hopie, bo to mogłaby być dość duża, ciekawa i zaskakująca dla niektórych rzecz (kto poprawnie wytypuje pierwszą piątkę ma roczny zapas Johnny Walkera). Jednego można być pewnym – z całą pewnością gdzieś w czołówce byłaby płytoteka, którą zaserwowali Pos, Dave i Maseo. I odwieczny problem – który ich album jest moim ulubionym?

Wiadomo, że wahania rozchodzą się pomiędzy ultraklasycznym debiutem wraz z sofomorem, Stakes is High oraz The Grind Date. Wybór nie jest łatwy, a gdzieś za nimi czai się też przecież świetne Buhloone Mindstate z 1993 roku. Niemniej jednak postanowiłem sobie wczoraj odświeżyć jedną z lepszych produkcji 2004 roku i był to strzał w dziesiątkę.

Tak, The Grind Date jest jedną z najlepszych produkcji tamtego rocznika, a i w moim skromnym i nikogo nie obchodzącym mniemaniu nawet jedną z najlepszych w poprzedniej dekadzie. I są ku temu powody. Przede wszystkim armia nazwisk, które wtedy były w swojej być może najwyższej życiowej formie. Madlib wiadomo, okres współpracy z MF Doomem (który również się tutaj pojawia w „Rock Co.Kane Flow” na niezłym, chociaż chyba najsłabszym beacie na płycie Jake One’a), jakieś solówki, masa palenia w kalifornijskim słońcu i jeszcze wysmażenie takich sztosów jak „Shopping Bags (She Got From You)” (osobne brawa dla gospodarzy) i „Come on Down”. Dziewiąty Cud, czyli 9th Wonder, już nie jako uzdolniony newcomer, tylko pełnoprawny producent przygotowujący grunt pod The Minstrel Show. J Dilla w okresie „przed ciasteczkowym” i ze znakomitym prologiem przed prześlicznym i moim ulubionym w jego dorobku The Shining. Na koniec rarytas – najbardziej niedoceniony ze wszystkich i niesłusznie pomijany Supa Dave West z najlepszymi rzeczami, jakie kiedykolwiek wyszły spod jego ręki. Czujecie ten pozytywny i ciepły klimat w brzmieniu?

Muzyka muzyką, ale swoje dorzucają gospodarze, którzy dwoją się i troją, żebyśmy się nie nudzili i robią to zgodnie z planem. Najlepsze zwrotki od 1996 roku, i nawet niezłe rzeczy z niepełnej kosmiczno-inteligentnej trylogii (trzeci album po Art Official Intelligence: Mosaic ThumpAOI: Bionix się nie ukazał. Może kiedyś, ponieważ początkowo ten pierwszy miał być trzypłytową produkcją, ale postanowili to rozbić na kilka części) nie dorównują dowolnym rzeczom z The Grind Date. Pozamiatali i 11 lat temu przynieśli do domu hip-hopowe świadectwo z czerwonym paskiem. Premia od babci była, ojciec wpierdolu nie spuścił i wyszło tak, że się rozleniwili i nie robią wielu wartościowych rzeczy. Może się opamiętają i wrócą na dawne ścieżki z And The Anonymous Nobody, czego sobie bardzo życzę. Wam też.

Autor: Dawid Bartkowski

Bloger, pismak, krytyk, prowokator, pijarowiec.

6 komentarzy do “De La Soul „The Grind Date””

      1. Osobiście polecam, najlepsze co wyszło od niego. Moim zdaniem trochę nudzą przy pierwszych odsłuchać jego refreny pod koniec, ale z każdym kolejnym razem jest coraz lepiej. Miło byłoby przeczytać recenzje tej płyty u Ciebie, fajnie się czyta twoje recenzje i nie tylko. Pozdrawiam!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *