Wcale nie takie nowe. Nowe Rzeczy – recenzja

kękę nowe rzeczy

Jest jednak kilka osób w tym środowisku, z którymi spokojnie mógłbym się zakolegować. Z pewną dozą ostrożności. Rodzi się pytanie: z której strony? Mojej czy Kę?

Zwykły prosty chłopak z osiedla, którego nie sposób nie lubić. Nie jest pozerem, ale w jakiś sposób imponuje wszystkim wokół. Wszyscy go znają i to z tej pozytywnej strony charakteru. Można z nim pogadać na każdy temat: od relacji damsko-męskich, przez politykę z naciskiem na stosunki polsko-rosyjskie, aż po sport. Jest jednym z tych, którzy wytłumaczą, dlaczego instytucja poczty polskiej jest taka, a nie inna. Możesz z nim wypić, tylko nie za dużo. Wiesz, że zawsze można się z nim zabawić albo gdzieś pojechać. Macie mocno wyjebane. KęKę.

Jedna z bardziej charyzmatycznych postaci na tej smutnej scenie. Tak jak w poprzednim akapicie – człowiek, którego nie sposób nie lubić. Owszem, może przeszkadzać maniera wokalna, bo i mi nie do końca pasuje ten głos (kto by się tutaj tym przejmował, hejtuje ktoś Kendricka za to, że skrzeczy?), ale wszystko wynagradza tym, czego brakuje większości polskich hip-hopowców. Szczerością. I to jest największy plus krążka. Podobnie jak z Oskarem z Pro8l3mu – wiesz, że kolo przeżył to, o czym nawija. Szczerość aż wylewa się z głośników (albo słuchawek, cwaniaczki). Przeżywasz to razem z narratorem, daje ci dużo do myślenia, skłania do refleksji, ale również potrafi bawić.

I tak jest od kilku lat, odkąd poznałem twórczość KęKęgo. Mniej więcej od 2009 roku, kiedy to zupełnie przypadkowo natrafiłem na jakimś blogu na kompilację kawałków rapera z Radomia. Styl – słowo, które definiowało i nadal definiuje radomskiego rapera. Niepodrabialny, unikatowy na polskiej scenie, godny uwagi. Szacuneczek, nawet ja nie mam się do czego przyczepić, a jak wiadomo, lubię robić to bardzo. Bardzo.

Właśnie. Wszystko by było pięknie, super, gdyby nie jeden mankament, który występował już przy Takich Rzeczach. Dość przeciętna produkcja. Taka, która niczym szczególnym się nie wyróżnia, ale też taka, która nie potrafi ani na moment skraść show uskutecznianego przez gospodarza. Beaty sobie płyną, i mimo uznanych nazwisk, nie są niczym szczególnym. Każda z postaci dostarczyła już w swojej karierze (a w zasadzie przygodzie) z muzyką o wiele lepsze produkcje. Przypomina to trochę sytuację z tegorocznymi Sławami – nawijka, która jest ponadprzeciętna, ale podana na dość monotonnej i schematycznej produkcji. Z tą różnicą, że tutaj jest trochę lepiej jak u Łodzian.

Ludzie Sztosy były zrobione na jedno kopyto. Serio, do tej pory nie mogę zrozumieć, jak mogli zdecydować się na takie podkłady, no ale było, minęło. Tutaj jest trochę więcej różnorodności. Klasyczne brzmiące produkcje mieszają się z newschoolowymi beatami. Jako instrumentale? Spoko. Podkłady dla słabszych raperów? Już nie, bo raczej by ich przyćmiły. Problemem dla nich jest… sam gospodarz. Po prostu mu nie dorównują. Solidna, rzemieślnicza robota, zrobiona specjalnie dla mistrza, który robi specyficzną selekcję. Na złość wszystkim albo pokazując, że to tylko jego sprawa.

Porównania ze Sławami nie mogą być przypadkowe. Zarówno panowie Radosław z Jarosławem z Łodzi jak i Piotr z Radomia zdecydowanie wykraczają poza średnią na krajowym poletku. I to grubo. Pierwsi imponują dosłownie wszystkim, o czym zresztą pisałem jakiś czas temu, drugi natomiast jest dla mainstreamu tym, kim większość chciałaby być. Autentycznym raperem. I za to największe brawa, bo w rapie nie wystarczy tylko dobrze nawinąć.

7

Autor: Dawid Bartkowski

Bloger, pismak, krytyk, prowokator, pijarowiec.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *