Nie odchodź, Paul

ego trippin

Chciałem wam dzisiaj chwilę poopowiadać o niesprawiedliwości dziejowej, bo jest ku temu doskonała okazja.

Kiedyś krótko wspominałem o The Grind Date (seria „Retro”, myślę że niedługo powróci, tylko zastanawiam się nad jej nową formą) i moich wrażeniach związanych z tym albumem. Nie byłbym sobą, gdybym nie wspomniał także o innych dziełach jednego z najukochańszych składów ever, a już kompletnym nietaktem z mojej strony byłoby pominięcie chociażby jednym słowem Buhloone Mindstate. Tak się akurat składa, że trzecie dzieło De La Soul świętuje dzisiaj swoje 22 urodziny. 1993, dobry to był rocznik.

Chociaż… Rocznik jak rocznik, trochę daleko mu do moich ulubionych, ale o tym kiedy indziej, bo dzisiaj wypada zająć się trzecim albumem kolesi z Nowego Jorku (bo skąd niby mają być?). Najbardziej różnorodny z wszystkich longplayów przez nich nagranych i prawdopodobnie ten najbardziej niedoceniony. Chronologicznie ulokowany pomiędzy dwoma klasycznymi pierwszymi płytami a prawdopodobnie tym najbardziej lubianym przez publikę, czyli Stakes is High (na którym na dobre rozbłysnęła gwiazda Dilli, ponieważ pierwszy album Trajbów, na którym produkował na potęgę ukazał się kilkanaście dni po czwartym De La Soul). Osobiście mój numer trzy w ich dyskografii ze względu na największy mariaż z jazzem i kilka patentów, które na tamte czasy wcale nie były taką oczywistością.

Właśnie, jazz. Klucz. Wtedy już wcale nie raczkował w rapie, wręcz przeciwnie. Wszystko co najlepsze w połączeniu hip-hopu z tym gatunkiem ukazało się właśnie w tamtym okresie i co ciekawe… Pos, Dave i Maseo wcale nie nagrali jednej z najlepszych płyt w owym czasie. Gdzieś tam przemknęła z boku, tym bardziej, że nie był to też taki stricte barowy klimat jak na wydanym kilka miesięcy wcześniej pierwszym Jazzmatazz Guru, a i innym na maksa zapomnianym Look Ma Duke, No Hands Mad Kap. Album był trochę inny od reszty jazz rapu, ale też na tyle inny od reszty rapu w ogóle, że trochę został pominięty przez publiczność. Inna sprawa jest taka, że w tym samym czasie do głosu na dobre doszło już zachodnie wybrzeże z fantastycznymi przecież wybrykami Dre i Snoopa, co rozwiązuje zagadkę nie największej popularności w połowie 1993 roku.

Inną dość istotną sprawą są… międzynarodowe kolaboracje, które nie były wtedy tak oczywiste jakby się mogło początkowo wydawać. Owszem, taki MC Solaar na wspomnianym już Jazzmatazz był już trochę wcześniej, ale Francja od końca lat 80. bardzo mocno stawiała na rap (czego dowodem może być m.in. legendarna w pewnych kręgach pierwsza kaseta Marsylczyków z IAM – Concept). Dziwić mogą natomiast goście z… Japonii. Mowa o trio Scha Dara Parr i Takagim Kanie i to by było na tyle co o nich wiem. No może oprócz tego, że wszyscy debiutowali na samym początku lat 90.

Prawdopodobnie jednak swoją największą wyjątkowość Buhloone Mindstate zawdzięcza temu, że jest to ostatni album grupy w pełni wyprodukowany przez Prince Paula, mistrza nad mistrze w tamtych czasach, który bardzo zgrabnie przeszedł z jednej stylistykę na drugą bez utraty jakiejkolwiek jakości. Co ciekawe – udało mu się to potem znowu, ale tym razem przy projekcie Gravediggaz. Dla jednych klasyczny, dla innych nie. Casus taki sam jak dzisiejszego jubilata, ale musicie wiedzieć, że zdecydowanie wolę pożegnanie z Princem i początkiem wiary we własne umiejętności nowojorskiego tria.

Tymczasem.

PS

Sprawdźcie 25 ulubionych albumów Chris Rocka. Podobno to taki komik.

Autor: Dawid Bartkowski

Bloger, pismak, krytyk, prowokator, pijarowiec.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *