Najmniej oczekiwane rzeczy często są pozytywnym zaskoczeniem. A w urzędach były koniaki.
Dzień jak każdy inny. Nie różniący się kompletnie niczym od każdego innego, odkąd mam urlop. Wstałem dosyć późno, bo mogę w końcu legalnie sobie długo pospać i jeszcze bardziej legalnie się podpierdalać. Zaparzyłem sobie dobrą, aczkolwiek nie znakomitą, kawę i oczywiście włączyłem komputer. Maile, Feedly, Facebook i jakaś wiadomość. Była w niej rzecz, która okazała się kompletnym zaskoczeniem.
Jeden ze znajomych strasznie zachwalał niejakiego Taco Hemingwaya i jego Trójkąt Warszawski. „Kolejny truskulowy mało warty łak” – pomyślałem w pierwszej chwili. Tylko wiecie – podziemie zawsze skrywało niesamowite perełki, które:
a) nie chcą do końca ujawniać swojej twórczości
b) nie mają możliwości się przebić
c) mają totalnie wyjebane na wszystko i kto sprawdzi, ten sprawdzi
Sam znam takich osobiście, ale nieważne w sumie. Nie wiem, pod którą opcję mam podpiąć tego człowieka, ale naprawdę dość dużą stratą dla polskiej hip-hopowej sceny byłaby niemożliwość poznania tej produkcji. A naprawdę jest co pochwalić.
Po pierwsze i najważniejsze: pomysł na siebie, na swoją twórczość, obrany koncept itd. Taco ma. Nie jest kolejną kopią kopii, inspiracje naprawdę dość ciężko poznać i wyłowić. Po drugie – ma dużo do powiedzenia, a historie które opowiada, ociekają miejską alienacją i życiem z perspektywy znakomitego obserwatora co przekłada się na jedne z najlepszych storytellingów ostatnich lat w polskim rapie. Możecie mi wierzyć lub nie, ale historie, które są tu opowiedziane potrafią przykuć uwagę na trochę dłużej aniżeli naciśnięcie przycisku „skip”. I nie jest to odosobniony ewenement w postaci jednego utworu, ale jedna konceptualna całość, która jest zwięzła i ciekawie opowiedziana. Pół godziny wycieczki przez zakamarki polskiej stolicy. Wycieczka ze wszystkim swoimi wadami i zaletami.
Żeby nie było tak różowo to odrzucać może głos gospodarza, a w zasadzie konferansjera i towarzysza podróży przez Warszawę. Przepity, zachrypnięty i idealnie pasujący do poruszanych tematów i serwowanych opowieści, ale na dłuższą metę strasznie męczący. Taki też, który sprawia że nie można sobie wyobrazić Taco w zupełnie innej konwencji, aniżeli obranej tej na Trójkącie Warszawskim.
Muzycznie mamy specyficzną wycieczkę przez mocno alternatywny hip-hop, który w pierwszej chwili może przypominać niedokończone projekty B-side’ów Digi+Phonics polane polskim undergroundowym sosem. Beaty, za które odpowiadają Rumak, Nero Gima, Doonderstitz Evil inc. i Bruno Jasieński mocno ociekają klimatem brudnej stolicy i są idealnie dopasowane do gospodarza, ale na dłuższą metę cierpią na dokładnie tą samą przypadłość. Wszystko brzmi najlepiej w całości – po rozbiciu na czynniki pierwsze frajda z obcowania z nimi już nie jest taka wielka.
Wisła, brud, PZPN, ulica Świętokrzyska, ulica Karowa, Powiśle, alkohol, policja, taksówki, wódka, nadużycie, patologia, papierosy, strach, noc, zgiełk, złe kobiety, jeszcze gorsi mężczyźni, prezes klubu, niechęć do bananów, 0.7 na trzech. W tym wszystkim należy szukać odniesień do Trójkąta Warszawkiego. I wszystko jest spoko, jak z każdym dobrym filmem, ale ile razy można wracać do tych samych wątków fabularnych? Jeśli są rozbite, to nie ma efektu „wow”, a całość i zajawka na nią mija po jakimś czasie. Niemniej warto, a nawet trzeba sprawdzić, bo to taki mały skarb na polskiej scenie, a i może prolog do czegoś większego już wkrótce. Czekam, panie rezyseze, ale Oscara nie będzie. Złotej Kaczki też nie.
Do pobrania legalnie tutaj. Śmiało, póki jeszcze jest.
5 komentarzy do “PZPN, panie rezyseze. Trójkąt Warszawski – recenzja”