Czy ktoś jeszcze o tym pamięta?
Szczerze? Ja nie, ale trzeba przyznać, że Jesus is King to całkiem zdolne, nieślubne dziecko rapu i gospel, które nie ma problemu ze zdaniem do kolejnej klasy, ale wielkiej przyszłości też przed nim nie ma. Fajne będą co najwyżej wspomnienia, ale zawsze byli (i są) lepsi. W moim podsumowaniu więc nie będzie.
Kanye West odprawia 27 minutowy rytuał, w którym pojawiają się nawet odniesienia do Ewangelii św. Jana. Nie dziwi więc, że gospelowe chórki Sunday Service Choir (a te są naprawdę świetne, zwłaszcza w otwierającym „Every Hour”) są tak samo ważne jak sam rap, i o dziwo takie połączenie całkiem zgrabnie wyszło. To sprawiło, że z każdą sekundą materiału przesłanie gospodarza ma jeszcze większą siłę oddziaływania. A najmocniejszą wtedy, kiedy artysta odkłada melorecytację na rzecz śpiewu, niekiedy mniej udanego jak w „God Is”, w którym niemiłosiernie przeciąga końcówki. Dzięki tym zabiegom wprowadza do swojego specyficznego, czasami ciężko zrozumiałego świata.
fragment recenzji na Interii
Cały tekst znajdziecie na Interii.