Ten dzień to wczoraj, ten dzień to wczoraj, ten dzień to wczoraj, ooo ooo ooo. I właśnie uświadomiłem sobie, że wcale taki stary nie jestem, bo przecież dużo wcale nie takich starych rzeczy jest nadzwyczaj pięknych.
O tym jak arcyważne jest dla mnie A Tribe Called Quest wspominałem niejednokrotnie na różnych łamach, a i nawet na goodkidzie pojawił się pewien tekst, który dawał jasno do zrozumienia powagę sytuacji na mojej półce z płytami, w głowie i przede wszystkim w sercu. Tak, Trajby to prawdopodobnie najważniejsza moja rapowa ekipa ever (obok rzecz jasna postaci pokroju Hovy, OutKastów i Pete Rocka, takie magiczne czteroczęściowe podium bez zbędnej hierarchizacji), która odcisnęła na mnie swoje piętno i pozwoliła dostrzec w hip-hopie to, czego nie widzi przeciętny człowiek. Piękno, a nie tylko fucki, palenie marihuany, $$$ i jebanie policji.
Oczywiście stereotypy dalej rządzą światem i zapewne jeszcze długo tak będzie, no ale ja się nie bawię w takie gierki, bo szkoda na to mojego cennego czasu. Ważniejsze są inne rzeczy, np. to, że właśnie premiera sprzed ćwierć wieku People’s Instinctive Travels & the Paths of Rhythm zmieniła całe oblicze hip-hopu. I co ciekawe ta zmiana była dość mocno widoczna. Na całej scenie, jak i w głowach pojedynczych jednostek.
Jak to pięknie napisano na „Wax Poetics„:
It was on April 17, back in 1990, that A Tribe Called Quest released their truly unique debut People’s Instinctive Travels & the Paths of Rhythm on Jive Records. Full of playful humor, abstract musings, teenage tales, social commentary, and distinctive production, the album channels and touches in on a spectrum of sentiments and feeling.
Ile osób zainspirowała grafika na okładce do tworzenia podobnych rzeczy? Ile osób zainspirował styl bycia Q-Tipa i reszty? Ile osób jeszcze poważniej i dosadniej zaczęło kopać i szukać genialnych sampli, nawet tych polskich (tak, przecież nasz Michał Urbaniak był obecny na ich płytach)? Ile osób w ogóle zmieniło swoje podejście do hip-hopu dzięki cudownemu debiutowi, a potem kolejno The Low End Theory, Midnight Marauders, Beats, Rhymes & Life (wiecie już skąd się wzięła nazwa polskiej Biblii o hip-hopie autorstwa Radka Miszczaka i Andrzeja Cały?) oraz The Love Movement? Setki, tysiące, a może i miliony. Mnie również. Gdyby nie oni nie słuchałbym Roya Ayersa i Herbie Hancocka oraz nie czytałbym Ego Tripa i „Wax Poetics”. Tytuł tego wpisu też przecież nie jest przypadkowy i ślę specjalne pozdrowienia dla Dinali z Opola.
Także wiecie, drodzy Q, Ali, Phife i Jarobi. Gdyby nie wy, prawdopodobnie i ja nie byłbym tym, kim jestem. I może brzmi to nazbyt patetycznie, ale takie są fakty. We wtorek, 17 kwietnia 1990 roku, czyli 25 lat i jeden dzień temu, jak się okazało kilka lat później, zupełnie nieświadomie zmieniło się całe moje życie. Wiecie ile osób dzięki mnie polubiło tą sympatyczną ekipę z nowojorskiego Queens? Myślę, że sporo. A wiecie ilu osobom nie podobało się to, co robią? Żadnej. A to chyba coś znaczy, nie?
PS
Polecam wybrać się w podróż po świecie albumu razem z Chrisem Readem.