Ludacris „The Red Light District”

Tak brzmiało południe w 2004 roku. Strefa zakazana, ale zamiast burdeli i czerwonych latarni stąpamy po dywanie hip-hopowej rozpusty.

The Red Light District jest jak najlepsza strefa VIP w dobrym klubie – wpuszczają tylko wtedy, gdy masz odpowiedni luz i dobre nastawienie, a full cap nie za mocno opina główkę. Ludacris przypomina, że w rapie nie trzeba być śmiertelnie poważnym, żeby być kozakiem i aspirować (podkreślę, aspirować, a nie nim zostać) do miana rapowego goata z południa.

W tamtych czasach Ludacris był jak postać z komiksu – przerysowany, ale też na maksa charyzmatyczny. The Red Light District idealnie to odzwierciedla: popowe melodie, syntetyki i brudne południowe brzmienie zmieszane są z ulicznym zacięciem, zawsze doprawione cwaniactwem i szerokim uśmiechem. Wersy są błyskotliwe, flow dynamiczne, a beaty to podręcznikowa definicja połowy lat zerowych. Odpowiada za nie prawdziwy dream team, m.in.: Organized Noize, Timbaland, Kanye West, Saalam Remi i DJ Toomp. Plus ten g-funk LT Moe w „Spur of the Moment” – bardziej kalifornijsko tutaj się nie dało, zwłaszcza że z wizytą wpada DJ Quik.

No dobrze, każdy producent dodał coś, co sprawia, że album brzmi jak luksusowa ścieżka dźwiękowa życia na bogato, ale najważniejsze w tym wszystkim jest to, że The Red Light District to hałaśliwa impreza pełna energii i dramatów, w którym znajdzie się też miejsce na odpoczynek w loży. Otwierający „Number One Spot” to popis Ludy, który wjeżdża na samplu Quincy’ego Jonesa jak prawdziwy boss – pewny siebie i gotowy na wszystko. Jest też „Pimpin’ All Over the World”, wakacyjny hymn z refrenem szykującego się do wydania debiutanckiego albumu Bobby’ego Valentino. W „Virgo” gospodarz razem z Nasem mieszają style w rytm beatboxu Doug E. Fresha, a „Put Your Money” z DMX-em to solidna mieszanka ognia z benzyną.

W ciągu godziny dzieje się tu nadzwyczaj dużo. The Red Light District to album, który warto przesłuchać choćby po to, by przypomnieć sobie, jak wyglądał świat przed TikTokiem, kiedy imprezy kończyły się o świcie, a nie o 22.00. To także idealny soundtrack dla tych, którzy nie biorą życia zbyt serio, ale chcą, żeby muzyka trenowała karki. Ale nie będę też oszukiwał – to nie jest dla mnie jego najlepsza produkcja, bo wyżej cenię Theatre of the Mind z 2008 roku, w którym to kilka ostatnich numerów aspiruje do najlepszej albumowej końcówki ever. Tu jest za to do bólu równo i po prostu ludacrisowo.

Rating: 4 out of 5.

Autor: Dawid Bartkowski

Bloger, pismak, krytyk, prowokator, pijarowiec.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *