De La Soul, Public Enemy, Wu-Tang Clan i DJ Premier, czyli jak dodać sobie lat za ponad 60 euro.
Ostatnie dni spędziłem w Berlinie. Lubię tam jeździć, chociaż teraz powód mojej wyprawy był trochę inny niż kebaby i kolejne płyty. Gods of Rap, czyli najbardziej zdziadziały koncert, jaki można sobie wyobrazić. Event, na którym powinien jeszcze biegać Afrika Bambaataa, KRS zastanawiałby się nad ideą swojej biblii, D.I.T.C. stwierdziliby, że komercja wcale nie jest taka zła, a A Tribe Called Quest nic by już nic nie robiło.
Ale nie będę oszukiwał – berliński koncert Gods of Rap z De La Soul, Public Enemy, Wu-Tang Clanem i nudnym hostem, którym był DJ Premier to było coś. Przynajmniej na papierze. Historyczna trasa dla dzisiejszych czterdziesto- i pięćdziesięciolatków, których w Parkbühne Wuhlheide nie brakowało. Zaryzykuję, że stanowili całkiem solidny procent wszystkich uczestników.
W tym konkretnym przypadku obsuwa nie była piątym elementem. Zaczęło się tak punktualnie, ze spółźniłem się ok. 20 minut i na Gods of Rap trafiłem dopiero w… połowie występu De La Soul. Tak, zagrali 45 minut i widziałem solidną połowę.
Dobrego nie mogę powiedzieć o Public Enemy. Czołówka najbardziej karykaturalnych występów, jakie dane było mi widzieć. Tancerze, sztywni cały czas, doskonale sprawdziliby się w niemieckim porno, a charyzma Chucka była tam, gdzie i Flavor Flav. Na scenie nie było jej w ogóle. Słabo, zawód i jedynym pozytywem jest to, że odhaczyłem ich na swojej liście.
Wielkim plusem był naprawdę mocny występ Wu-Tang Clanu. Przyznam – takiego show nie spodziewałem się w ogóle, zwłaszcza w wykonaniu młodego Bastarda, który ojca zastąpił idealnie. I wada była tylko jedna – dlaczego z ich występów zawsze musi odpaść kozak pokroju Method Mana, a nie U-God czy Masta Killa?
Zostawiam was z tą refleksją, a organizatorom mogę dać namiary na naprawdę niezłych speców od nagłośnienia.
2 komentarze do “Byłem na Gods of Rap w Berlinie. I poczułem się staro”