
Jeśli miałbym w trzech słowach określić propozycję Tuelva to byłoby to popołudnie, kawa i hip-hop. Wystarczająco powinno zachęcić.
Na początku w ogóle nie planowałem sprawdzać tej płyty, bo te używane w każdym poście przez Tuelva emoji, które irytują mnie tak samo jak pospolite „xd”, zwyczajnie odbierały mi ochotę na cokolwiek. Nie zachęcała też okładka jakby żwycem wyjęta z okolic 2007 roku i przy której ciągle zastanawiam się, co autor miał na tu myśli. W pewnym momencie przypomniałem sobie o Rainshine, wcześniejszej produkcji młodszego z braci Natalich, która była naprawdę solidnym kawałkiem trueschoolowego brzmienia. Sięgnąłem więc po Dreamlight i wcale tego nie żałuję, bo okazało się, że jest lepiej, niż się spodziewałem. A że mniej więcej w tym samym czasie napisał do mnie sam autor, to uznałem, że warto to pchnąć dalej i zwyczajnie pomóc – bez upiększania zdań dziwnymi emotikonami.
To jest dobra płyta, co wyraziłem w swoim podsumowaniu 2024 roku, gdzie Dreamlight trafiło do dwudziestki moich ulubionych albumów. Dlaczego? Ponieważ, jak mało który krążek, przypominał mi o beztroskich sierpniowych popołudniach na Hip Hop Kempie, sobotnim leniuchowaniu na kanapie i przeglądaniu książeczek podczas słuchania płyt z discmana. Każdy odsłuch przywołuje uczucia podobne do tych, które towarzyszą mi przy odtwarzaniu ostatnich The Magnificent DJ-a Jazzy’ego Jeffa czy drugiego Soul Survivor Pete Rocka.
To również produkcja do bólu bezpieczna, korzystająca ze sprawdzonych i milion razy wykorzystanych patentów, nieinwazyjna w treści i niezbyt angażująca pod względem samego rapu, którego szczęśliwie tutaj nie dominuje, a jeśli już się pojawia – na przykład w wykonaniu okrutnie zawodzącego Jay Atomsa w „Cellphone” – to i tak jest na dalszym planie. Liczy się przede wszystkim wizja warszawskiego producenta: umiejętne poskładanie sampli, dodanie tu i ówdzie instrumentów (zawsze zwracam uwagę na dęciaki, więc fajnie, że „Speed of Light” został okraszony saksofonem) i finalnie zajebiście ciepłe brzmienie w stylu nawiązujących do złotej ery nagrań z lat 2007-2009. Tak mi się to kojarzy.
Muszę również wspomnieć, że Dreamlight słucha się jednym ciągiem, co właśnie robię po raz kolejny przy małej czarnej, i wyjątkowo ciężko jest mi tu coś wyróżnić. Gdybym jednak został przyparty do muru przez nastukanych gości w przetartych Conversach do wybrania czegoś konkretnego, postawiłbym na „Grow Up”. Radzę sprawdzić, bo to po prostu hip-hop w swojej najlepszej postaci. Radzę brać bezpośrednio od Tuelva póki jeszcze jest.