Mark Sparks „Kakalaka Raw”

kakalaka raw

Postanowiłem powołać do życia nieregularny cykl, który nazwałem „Retro”. Jaki jest jego cel, o czym, kto go chciał i na co to komu przede wszystkim dowiecie się czytając dalej ten nieśmieszny tekst.

1. „Retro”, bo będę pisał o płytach, które mają już trochę czasu. Rok, dwa, piętnaście, trzydzieści.

2. Chciałem go przede wszystkim ja. Myślałem o czymś podobnym już dawno temu na RAPorcie, ale koniec końców nie powołałem go do życia. Dostałem też kilka maili z pytaniem czy pojawi się jakiś stały cykl, w którym będę pisał o starych rapsach. Pojawił się i w głównej mierze na pewno będę o nich pisał, chociaż znając mnie na pewno coś tam wspomnę o czymś innym.

3. Dla nowicjuszy, żeby pokazać im że wciąż słucham starych fajnych rzeczy i jest mi z tym bardzo dobrze. Dla wyjadaczy, żeby sobie przypomnieli o takich perełkach jak Kakalaka Raw.

Kim jest Mark Sparks? Smutnym producentem z Północnej Karoliny, który przyłożył rękę w połowie lat 90. do kilku fajnych płyt, których klasykami raczej się nie nazwie (chyba że w pewnych bardzo specyficznych kręgach). Jego produkcje można było usłyszeć u Guru, King Tee, Grand Puby, Mic Geronimo czy Canibusa. Jak widać ze słabymi nie nagrywał, ale do absolutnego topu też mu sporo brakowało.

Kakalaka Raw (mierna nazwa) jest typowym albumem połowy lat 90. Takim, którego można cały czas słuchać bez wstydu, ale też takim, któremu trzeba poświęcić więcej czasu i jest przeznaczony raczej dla tych, którzy pasjonują się brzmieniem tamtego okresu oraz nie boją się sięgać po bardziej anonimowe produkcje. Nie jest to typowa płyta producencka, ale bardziej zbiór numerów nagranych w kręgach osób trzymających ze Sparksem. Beaty, oprócz gospodarza bądź w kolaboracji z nim, dostarczyli także m.in. D Mac, Nappy Brown, Mike City (który w 1998 roku wydał „podobno przyzwoite” City Limits). Wszystko jest bardzo spójne, ale też ma się nieodparte wrażenie, że gdzieś się już to słyszało (sorry, ja tak mam z tego względu, że w pewnym momencie wszystko z tamtych lat zaczęło mi się „zlewać” w całość).

Jeśli chodzi o rap – też jest typowo. Nie są to pierwszoligowy zawodnicy, ale na pewno nie przeszkadzają w odsłuchu. Ksywki takie jak Puerto Rock, Lady Keem (która kojarzy mi się z Passion, znaną z kompilacji Ericka Sermona pt. Insomnia) i Laquan to totalne anonimy i każdy odsłuch potwierdza, że ten tytuł nie jest dla nich przypadkowy, ale… Może to jest nawet z korzyścią dla nich, ponieważ zestawienie ich w jednym szeregu z ludźmi pokroju tych, o których wspomniałem przy okazji produkcji Marka Sparksa, mogłoby się nie najlepiej dla nich skończyć.

Wróciłem ostatnio do tej płyty po kilku latach i moja przygoda z nią skończyła się na kilku odsłuchach z rzędu. Znów pójdzie w odstawkę na bardzo długo, a może już i na zawsze, ale Kakalaka Raw to przykład na to, że warto czasami szperać. I trochę formalności jeszcze: okładka to typowe podziemie podziemia albo jeszcze gorzej (chociaż trzeba pamiętać, że jest to 1996 rok), winyla chyba nie było. Niemniej warto, pod warunkiem że ma się oklepaną klasykę i szuka się nowych wyzwań. Inaczej można odpuścić, bo jest multum lepszych płyt, a żeby było sprawiedliwie – jeszcze więcej słabszych.

Autor: Dawid Bartkowski

Bloger, pismak, krytyk, prowokator, pijarowiec.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *