
Oglądając produkcję o Liroyu, czułem się trochę jak Fred, kiedy Bolec włączył mu niby gangsterski film. Też się nie rozkręcił.
Mam dużo sympatii do Liroya rapera/polityka/człowieka, lubię wracać do Dnia szaka-l’a (Bafangoo cz. 2), na rotacji często jest „Moja autobiografia”, z ciekawością słucham i czytam wywiady, więc naturalne jest, że miałem całkiem spore oczekiwania. Tym bardziej że — umówmy się — filmy o polskim rapie to w większości dramat nie dokument. No i niestety — po seansie „Don’t F**k with Liroy” czułem się mniej więcej tak, jak Ice-T oglądający występ romskiego zespołu (o czym za chwilę). Że co? Dlaczego? Ale po co?
Jedna rzecz w „Don’t F**k with Liroy” jest absolutnie wybitna. Fragment ze starego programu telewizyjnego „Oko w oko”, w którym po przyjeździe do Polski bierze udział Ice-T, pionier West Coastu. W trakcie nagrania ktoś stwierdził, że dobrym pomysłem będzie zaprezentować mu… występ Dona Wasyla i ekipy. Ta mina zażenowania i te oczy, które nie dowierzają w to, co się dzieje. Przyznam, że nie miałem pojęcia, że coś takiego w ogóle kiedykolwiek się wydarzyło. Jak zobaczyłem to na ekranie, a razem ze mną jakieś 10 osób na sali (w tym mój ziomal — pozdro serdeczne!), to wszyscy zareagowaliśmy tak samo — śmiechem. I… to niestety jedyny moment, dla którego warto było ten film odpalić.
Generalnie wolę pisać o tym, co jest, a nie co mogłoby być, ale tu serio muszę. Bo w „Don’t F**k with Liroy” zabrakło właściwie wszystkiego. Przecież historia Liroya aż się prosiła, żeby obok niego pogadali też inni z tamtych czasów — dziennikarze, muzycy, ludzie sceny. Chętnie bym posłuchał też młodszych graczy, dla których Scyzoryk to postać kultowa, niekiedy trochę memiczna (czy na pewno słusznie?), ale też na swój sposób legendarna. Ale nie — tego tutaj po prostu nie ma. Jest za to dużo Liroya o Liroyu dla Liroya. I reżyserki Małgorzaty Kowalczyk. Wielka szkoda, strasznie niewykorzystany potencjał, a i odnoszę wrażenie, że historia już po wydaniu debiutanckiego albumu jest znacznie ciekawsza niż początki.
„Don’t F**k with Liroy” się jednak nie rozkręcił, lepiej już przeczytać „Autobiograpię Vol. 1”, na której ten film w teorii się opiera — bo książkę czyta się szybko, człowiek ma z tego większy pożytek, a i jej ceny nie są z kosmosu. A jeśli ktoś chce poczuć ten kielecki hip-hop od środka, to polecam „CK Dokument” Marka Morusa „CK Dokument”, natomiast Liroya jak już wleci na streamingi i co najwyżej z nudów.