2015 rok nie przestaje zaskakiwać. Kilka miesięcy temu nie pomyślałbym, że będę miał okazję jeszcze posłuchać Blackalicious w takiej formie i konwencji, w jakiej najbardziej lubię. A tu zonk. To się dzieje naprawdę.
Jakość tego rocznika jest niezwykła i nie chodzi tu nawet o sam hip-hop, czyli jak wiadomo gatunek, który dominuje u mnie, bo przecież wielkie rzeczy też się dzieją gdzie indziej. Pojawiły się niezłe projekty Noela Gallaghera (bardzo, ale to bardzo się z nią teraz polubiłem, a przecież jeszcze w recenzji trochę psioczyłem), jeszcze lepsze Sufjana Stevensa, Levona Vincenta, Earla Sweatshirta czy Phantoma (LP2 gorszy jednak od LP1), wybitne od Kendricka Lamara. I ten oto właśnie Kendrick póki co zamknął grę dla wszystkich, niezależnie od reprezentowanego nurtu. Jest jednak mała nadzieja w tym, że kilka osób i projektów pokrzyżują mu plany.
Nie liczę bardzo mocno na taki Blur, w zasadzie to chuj z nimi, ale jestem fanem, więc obowiązkowo biorę na premierę (już wyciekło kilkanaście godzin temu, ale wiecie – honor), ale z drugiej strony barykady stoją Oddisee z ulubioną tegoroczną piosenką w postaci „That’s Love” czy De La Soul z And The Anonymous Nobody, do którego początkowo podchodziłem z mocną rezerwą, a teraz nawet trochę się jaram. Gwoli ścisłości – nie mają szans z Lamarem na żadnym polu. Konkurencję wypatruję gdzie indziej, ale jeśli mam być stuprocentowo szczery – również prawdopodobnie poległą.
Blackalicious wracają. To, co było moim marzeniem od dawien dawna, i w które nie do końca wierzyłem spełni się w sierpniu. Dla póki co – jedyny prawdziwy kontrkandydat do poważnego zagrożenia K. Dotowi, ale… Sami wiecie jak to jest. Oczekiwania są spore, zwłaszcza że nigdy nie zawiedli. Każda ich długogrająca płyta, to było coś wielkiego. Śliczna i głęboko zakorzeniona w podziemiu Nia, o której pisałem już tutaj, subtelne Blazing Arrow i idealnie trafiające w swój czas i rozwijające poprzedniczkę, aczkolwiek najsłabsze z całego zestawu, The Craft. Zawsze się dużo działo, a i przecież solowe albumy Gift of Gaba to też było coś dobrego. Musi to być dobra rzecz. M-U-S-I.
Nie lubię wyrokować, nie lubię wyścigów i nie lubię przepowiadać co będzie na koniec roku i jak będą wyglądały listy. Teraz też tego nie zrobię, mimo że „On Fire Tonight” miecie totalnie i jest pełnokrwistym hip-hopem w każdej sekundzie. Po co powstał ten wpis? W zasadzie po nic, ale jak kiedyś będę pisał o Imani Vol. 1 i nie spełni moich oczekiwań, to powołam się na niego i udowodnię wszystkim, że ktoś tu dał dupy. Nie pytajcie kto.
PS
Wiecie czemu Elliot Brown?
https://soundcloud.com/reybee/blackalicious-on-fire-tonight