Molesterzy bez czapek wpierdolek, ale w oparach słodkiego dymu i z horyzontami tak szerokimi, jak zainteresowania Marcina Najmana.
Chyba każdy ma swoich zbiorach (albo na streamingach, wiadomo) takie dzieło (albo „dzieło”, też wiadomo), które kompletnie niczym się nie wyróżnia. Inni często się z tego śmieją, a i tak budzi to tyle sympatii, że regularnie wraca na odsłuch. Jak tam mam z drugim Autentykiem Vienia i Pelego. Płyta ciągle z ławki i chodnika, ale przy tym bliższa ówczesnym studenckim klubom i trójkowym klimatom. Aha, i przenosząca polski rap w inne rejony, co w tamtych czasach dla wielu chłopaków w szerokich spodniach było zupełnym novum. Okej, czym w końcu jest ten Autentyk 2? Niczym szczególnym, heh. Albumem jakich wiele z nośnym singlem („To dla moich ludzi”), nieoczywistymi kooperacjami (Novika, Smolik…) i samplami Jefferson Starship, ale też takim, którego od lat słucham bez skipów z przyjemnością. Vienio bardziej chropowaty niż wcześniej, bez dresiarskich ruchów i z głupkowatym, cholernie chwytającym „Tysiące Polaków w Stanach do azbestu / Kwartet smyczkowy zjebał się z podestu”. Boss. I ten duży progres asłuchalnego wcześniej Pelego. Osobny propsik za jeden z tych numerów, które od dawna, naprawdę dawna, lecą u mnie co najmniej raz w tygodniu – „Rzeczywisty film” na cudownym podkładzie DJ-a 600V. Aż se włączę znowu. Cholera, takie to zwykłe, a takie moje.