
Posłuchałem nowego Slicka, żebyście… i wy to zrobili. Ewentualnie wrócili do tego jeszcze raz i zwyczajnie dali szansę.
Mimo wielu krytycznych opinii jestem zdania, że Victory to nawet udany powrót po latach. Jasne, ma swoje wady, ale też kilka zalet, których próżno dziś szukać. I zacznę właśnie od nich: ta wybitnie przedpotopowa i zachowawcza produkcja (w większości autorstwa samego Slick Ricka) ma swój niepodrabialny klimat. Brzmi to jak zaginiony album nagrywany między The Ruler’s Back a Behind Bars, który nie ma do nich podjazdu, nawet nie stałby obok b-side’ów z tego okresu.
Beat swoje, on swoje. Podobają mi się hip-house’owe ekscesy – „Come On Let’s Go”, „Cuz I’m Here” – charakterystyczne dla czasów, gdy MC Ricky D dopiero rozkręcał się na dobre. Trochę ulicy, trochę parkietu, i to wszystko z tą jego manierą. I trzeba mu jedno oddać: typ ciągle potrafi opowiadać. Może nie z taką gracją i subtelną pozerką jak przy debiucie, a tym bardziej nie jak na moim ulubionym, drugim jego LP (dwa numery do dziś w topce ever – „Mistakes of a Woman in Love With Other Men” i „Top Cat”), ale Slick Rick ciągle ma to coś. Mityczne coś. Skubaniec. „Landlord”, „Angelic” czy „Documents” z Nasem wciągają bez pytania, a „So You’re Having My Baby” zatrzymuje na dłużej. Nie wiem, czy z sentymentu, czy z klimatu, ale skutecznie działa.
A że krótko? Że numery przerywane zbędnymi melorecytacjami? Że Giggs ginie między bębnami „Stress”? No to co. Victory to 27 minut skondensowanego i esencjonalnego materiału, który razi archaicznością i może odpychać przyzwyczajonych do dzisiejszych brzmień, ale jest w tym ta specyficzna aura. Oldschoolowa, szczera, bezpretensjonalna. Victory nie do końca, ale solid jak najbardziej. Fajnie, że wróciłeś, mistrzu. Nie jest źle. Słuchać, nie narzekać, zbyt dużo od dziada nie wymagać.