Brytyjski rap rozpoczyna rok tak, jak dawno nie zaczął amerykański. Prowo?
Nadrabiam kilka zeszłorocznych zaległości. „Prymu nie chce wieść nikt”, więc nie chcąc tracić czasu, oszczędzę sobie wymienianie kilku tytułów.
Wolę skupić się na kilku tegorocznych rzeczach, zwłaszcza takich, o których zapewne nikt w tym kraju nie napisze. Taki stan rzeczy mnie w ogóle nie dziwi, bo doskonale wiem w jaki sposób działają mainstreamowe media (i dobrze!), a miejsce dla kilku poniższych płyt jest na blogach i fanpejdżach.
Kto kliknie w informację o tym, że TY kilka dni temu wydał zajebiste A Work of Heart? Zapewne nikt, a jeśli już, to i tak cyfry w Excelu na sam koniec nie będą się zgadzały, bo twórczość tego sympatycznego rapera z Brixton interesuje w naszych kraju niewiele osób. Radzę jednak zwrócić uwagę na longplay wydany w Jazz Re:freshed, bo moim zdaniem jest to jego najlepsza płyta i taka teza nakazuje mi bardzo poważnie zastanowić się nad kupnem kompaktu. Wtedy, jako jeden z nielicznych w Polsce (sorry, musiałem to napisać!), miałbym całą dyskografię typa. Kasy wcale bym nie żałował, nawet pomimo tego, że w ostatnich miesiącach trochę zmieniłem tryb wydawania pieniędzy na muzykę.
Podobno już niedługo nowy album The Mouse Outfit, aktualnie mojej ulubionej ekipy z UK. Nie będę ukrywał, że nie mogę się doczekać, ale doczekać również się nie mogłem Bring Out the Sound Herbaliser. Takiego muzycznego dramatu, przyznam szczerze, to się nie spodziewałem. Strasznie zła, smutna i nic nie wnosząca do ich dyskografii płyta. Przeraźliwie nudna, brzmiąca niczym najgorsze odrzuty z ciekawego Very Mercenary. Jeszcze ten gościnny udział Rodneya P, który to pojawił się w dwóch numerach, świadczy o czymś naprawdę archaicznym, nie wartym uwagi i będącym zepsutą kapsułą, która miała chociaż na chwilę przenieść do fajnych czasów. Żeby jednak nie być tak krytycznym, to mogę okazać mały szacuneczek za „Cyclops”, którego największą zaletą jest to, że da się go posłuchać więcej niż jeden raz… Po co? Nie wiem.
Wracając do pozytywów, bo na chwilę mi się wymsknęło. Nie wiem, jakim cudem trafiłem na epkę Vintage Fresh niejakiego (przynajmniej dla mnie, bo w ogóle nie śledzę niemieckiej sceny i słyszałem stamtąd może z 20-30 płyt) niemieckiego rapera Retrogotta, który to dostarczył bardzo solidny materiał na starych (początek i połowa lat 90.) beatach KutMasta Kurta. Klimat undergroundowego zachodniego wybrzeża naprawdę robi robotę, zwłaszcza w połączeniu z językiem, który tylko pozornie wydaje się być niestworzony do rapowania. Własnie, tylko „wydaje” i tylko „pozornie”, bo przecież i o naszym pięknym języku często tak się mówi w kontekście rapu, a żyjemy w kraju, w którym pisali Mrożek, Leśmian i Herbert. Sprawdźcie koniecznie, bo to krótka, aczkolwiek bardzo sympatyczna frajda przypominająca najfajniejsze lata podziemnego rapu, który nawet jeśli był kopią nowojorskich zapędów, to i tak robił to z klasą. Często nawet lepiej niż sami mieszkańcy wschodniego wybrzeża. Osobny props za nazewnictwo stron płyty – „Vintage Side” i „Fresh Side”.
Nie wolno mi także pominąć przezajebistego longplaya Benaddicta – New Leaf – który jest zdecydowanie większym i ciekawszym osiągnięciem od dwóch jego zeszłorocznych wydawnictw. The Garden of England było całkiem, całkiem, podobnie jak Teal nagrane wraz ze Slimem i Ellą Mae. Wydane w lutym dzieło jest jeszcze lepsze, bo nie dość, że chwyta za kilka inspiracji naraz, to w dodatku doskonale przenosi na brytyjski grunt jazzujące uliczne nowojorskie granie lat 90. I to takie, które było udziałem bardziej Siah and Yeshua DapoED, a nie D.I.T.C., czy Gang Starr. Sami widzicie, że warto.
W polskim rapie pod względem wydawniczym dzieje się niewiele, a nawet jeśli by się tak działo, to nie miałoby racji bytu przy beefie, którym żyje prawie cała hip-hopowa Polska. Nie będę ukrywał, ale sam staram się śledzić, co się tam dzieje, i mimo że straciłem już rachubę, to jednak staram się trzymać rękę na pulsie. A nuż w dłoń pójdą nie tylko majki? Niemniej warto też zajrzeć do Stanów, bo na playliście właśnie zapisałem sobie Nipseya Hussle i zacznę go słuchać, kiedy znudzi mi się FEVER Black Milka. Jak dla mnie – największe dzieło koleżki z Detroit i najlepsza czarna tegoroczna płyta.
Na tym będę kończył, ale pozostawię jeszcze informację, że wkrótce na CGM pojawią się materiały związane z GAD Records.
PS
Evidence i Urbanator też są niezłe, O.S.T.R. nie jest taki tragiczny, jak go początkowo odbierałem, natomiast Chrisa Dave’a and the Drumhedz radzę kompletnie olać.
Jeden komentarz do “Po co Herbaliser jeszcze wydaje płyty?”