
Ewolucja, rewolucja czy… rozczarowanie? A może wszystko naraz? Graf Cratedigger idzie w swoją stronę i to słychać tu najlepiej.
Lubię muzykę Grafa Cratediggera. Te pierwsze solowe rzeczy (Fonoteka Archives!!!), Niepodległość trójkątów Kanału Zero (nie, nie Stanowskiego), czy naprawdę zajebisty Elabs Crew – zarówno Zarys, jak i Demo 2016. Potem nastąpiła mała rewolucja. Już nie Graf Cratedigger, tylko Graf and Synths Against Evil Robots. I z tą zmianą najlepsza ostatecznie okazała się ksywka. Ale i tak szanuję, lubię takie zabiegi.
Niby synthy i klasyczne podejście do hip-hopowej formuły to nic nowego czy odkrywczego, ale Graf łączy te dwa uniwersa po swojemu. O ile w takich numerach jak „My Advice to You (Edit)” czy „Vision of Water” można odpłynąć i się zagubić, a nawet mieć nadzieję, że ten klimat utrzyma się przez większość produkcji, to już tytułowy „Lost in Space” jest uderzeniem z liścia. Stawia na nogi i wywołuje spory dyskomfort. Paranoiczna atmosfera „Vision of Tomorrow” też bardziej męczy niż pobudza.
Momentami Next Level Part 1: Lost in Space przypomina hybrydę zapomnianych produkcji z Anticonu i wczesnych albumów z Def Jux. Jest tu trochę tego paranoicznego chłodu, jest też brudna elektronika i zgiełk przypominający najdziksze momenty z katalogów alternatywnych chłopaków w szerokich spodniach. I choć Graf robi to po swojemu, momentami czuć ten wspólny dystopijny kierunek.
Podobają mi się jednak te numery, w których… Graf nie brzmi jak Graf. Zabieg à la EL-P w „World Today”, gdzie główną rolę grają bębny, brzmi jak jakiś odrzut z Fantastic Damage. Podobnie „Portal to Alternative Reality”. Cudowny jest „Black Hole” – dla fanów HV/NOON jak znalazł. Największą robotę robi jednak „Control Table” i tym samym highlight płyty trafia się praktycznie na sam koniec.
Next Level Part 1: Lost in Space to dziwna płyta. Z jednej strony fascynująca, wciągająca i pokazująca, że Graf wyszedł ze swojej strefy komfortu i próbuje stworzyć coś swojego, z drugiej zawiera momenty, które zmuszają do podniesienia igły z gramofonu. Ale mimo wszystko warto ją mieć. Bo kolekcjonersko to cacko – pięknie wydane i za jakiś czas z pewnością sporo warte, jak zwykle u Queen Size Records. Brać.
