Człowiek o jednej z najlepszych ksywek w polskim hip-hopie robi za najlepszą aktualizację do Automapy, która pokazuje najkorzystniejsze skróty pomiędzy Dzierżoniowem a Nowym Jorkiem, Detroit i Los Angeles. Tak, nie ma się co śmiać.
Do tej pory tego nie mogę zrozumieć jak ludzie pokroju Metro, SoulPete’a czy własnie Grafa nie mogą się przebić do świadomości przeciętnego słuchacza hip-hopu w naszym kraju. No ale to może dobrze, bo jednak lepiej być elitą, aniżeli tłumem i fajnie, że ktoś coś tam kiedyś o nich słyszał, ale nie będzie pamiętał za pół roku. Z nami jest trochę inaczej. Kilkaset osób będzie pamiętać i to długo.
Grafa z różnymi skutkami śledzę od kilku lat i jeśli mam być teraz w 100% szczery (no dobra, w 96, jak najlepszy rocznik w historii gatunku) to bardzo mi odpowiada jego wizja klasycznego hip-hopu, która idealnie wpasowuje się w kanon wydawnictw Stones Throw z ciekawie i charakterystycznie pociętymi samplami i wstawkami z polskimi tekstami („Journey to Somewhere” się kłania). Inna kwestia, że niewielu jest w Polsce raperów, którzy by sprostali takim produkcjom, a jeśli już są, to siedzą gdzieś głęboko w niszy (sprawdźcie sobie to, więcej jak fantastyczne). Dominacja ludzi z zagranicy jest w tym przypadku uzasadniona i mimo że nie jestem zwolennikiem występów raperów trzeciej ligi albo jakiś weteranów, którzy mają zbyt wysokie mniamanie o sobie i dalej żyją w przeświadczeniu własnej „wielkości”, na producenckich płytach rodaków, to jednak tutaj jest trochę lepiej niż zwykle.
Producent dostarczył znakomite jazzujące tło dla solidnych amerykańskich i kanadyjskich (?) nawijaczy i na dobrą sprawę można się przyczepić tylko do niejakiego Mehdeego Cee, który odrzucił mnie swoją manierą wokalną. Ogólnie jest dobrze, nie ma się do czego przyczepić, ale nie można też mieć wygórowanych wymagań. Aha, i nie można zapominać o naszych. Slime (zrób producencką z prawdziwego zdarzenia, chłopie) i Marek Pędziwiatr (ty również) urozmaicili brzmienie swoimi pomysłami za co należą się wielkie brawa. Znakomita, totalnie chillująca muzyka pokazująca, że nie trzeba robić kopii 1:1 połowy lat 90., żeby wszystko miało ręce i nogi.
Journey / Evolution to materiał przede wszystkim dla winylowych maniaków. Te brzmienie i sam klimat nagrań zostały do tego stworzone. Kolorowy, czekoladowy, winyl rozszedł się podobno bardzo szybko. Podobno zostało też kilka sztuk „normalnego” nakładu, więc jeśli ktoś jest fanem, niech się pośpieszy. Dla fanów wersji cyfrowych też się coś znajdzie, ale ostrzegam że nie jest to zbyt opłacalny interes (6 Euro za cyfrę w porównaniu do 49 zł za zestaw czarnego placka z mp3? Sami rozumiecie co lepsze). A jeśli chcecie dowiedzieć się czegoś więcej o samym wydaniu i kilku ciekawostkach związanych z tą produkcją to odsyłam do Misztala, jednego z największych polskich speców od wosków.
Dla mnie sprawa jest prosta. Jeśli ktoś będzie mnie się pytał o najlepsze materiały z 2015 roku w Polsce to z całą pewnością wymienię Grafa. Może nie na podium, bo jeszcze kilka miesięcy przed nami (a poza tym nienawidzę wyrokować w takich sprawach), ale zapewne w ścisłej czołówce. Musiałaby się zdarzyć katastrofa albo wyjść kilkanaście podobnych stylistycznie i lepszych materiałów, co jednak jest niemożliwe. Także rozumiesz, Graf. Ode mnie leci wirtualna piątka dla ciebie, zarażę tym jeszcze kilka osób, ale ta „elita” i tak nadal będzie mała. A może to i lepiej?
8
5 komentarzy do “Ewolucja podróżnicza. Journey / Evolution – recenzja”