W zasadzie to nie wiem co miałem dzisiaj napisać, bo temat wyleciał mi z głowy.
Wychodząc jednak naprzeciw własnym oczekiwaniom (nienawidzę tego zwrotu) – nagle zostałem oświecony. Przypomniałem sobie o czymś. Każdy porządny chłopak lubi złoczyńców.
Abstrahując już od takich rzeczy, to jak w środę rano szykowałem się do pracy to wpadł w moje ręce (mocno wysłużony egzemplarz, w tym roku obchodzący swoje dwudziestolecie) jeden z najlepszych komiksów, jakie dane było mi kiedykolwiek czytać. Mowa oczywiście o „Człowieku bez strachu” Johna Romity, który jest jednym z największych dzieł superbohaterskich ever. No ale wszyscy to wiedzą, także wczoraj wieczorem sobie przypomniałem to, w czym się zaczytywałem kilka lat temu.
Dziwnym zbiegiem okoliczności było też to, że właśnie wczorajszego wieczora zasłuchiwałem się w dwa albumy kolesia, który bardzo zgrabnie przenosił komiksowe światy na swoje albumy. Mowa oczywiście o MF Doomie, którego może może nie darzę wielką sympatią, ale szacunek za debiut, King Geedorah i Madvillian ma u mnie zawsze (chociaż w przypadku tego ostatniego to różnie z tym bywa, z racji tego, że „raz je lubię, a raz nie”.
Te dwa pierwsze wymienione uświetniły mój wczorajszy wieczór i mam spory problem z wyborem co jest lepsze? Dwa mega równe albumy, zajebiście klimatyczne, niepodrabialne stylowo, no i ta muzyczna wizualizacja ociekająca komiksową kreską. Wiecie: Godzilla, Fantastyczna Czwórka, lasery w oczach i te klimaty. Wow. O jednym z nich pisałem jeszcze kiedyś na RAPorcie, konkretnie tutaj (a o projekcie Dooma z Madlibem tutaj, o). Dzisiaj obecnie obydwa oceniam na piekielnie mocne 9 i to by było na tyle, bo musiałem to z siebie tak po prostu wyrzucić. O taki podziemny rap walczyłem. Ty zapewne też.
Zdjęcie/photo: „RZA + MF Doom” by AK Rockefeller via Flick.com CC
PS
RZA. Nie lubię.