Czas na kontynuację cyklu, który ma przybliżyć choć trochę cudo jakim jest jazz rap. Dzisiaj – subiektywny wybór najlepszych płyt ze Stanów Zjednoczonych. Creme de la creme wszystkiego co najlepsze. A przynajmniej tak mi się wydaje.
Okej, nie przedłużając. Wybrałem i opisałem 10 pozycji, które najdobitniej wg mnie pokazują mistrzostwo jazz rapu, ale warte poznania, posiadania i cieszenia się są z całą pewnością też takie oto rzeczy (kolejność alfabetyczna, 20 pozycji):
Carlos Niño & Lil Sci Present What’s The Science? Elevation
Count Bass D Pre-Life Crisis
Freestyle Fellowship Innercity Griots
Greg Osby 3-D Lifestyles
InI Center of Attention
J.Rawls & John Robinson The 1960s Jazz Revolution Again
Justice System Rooftop Soundcheck
Kero One Windmills Of The Soul
Lightheaded Wrong Way
Mad Kap Look Ma Duke, No Hands
Madlib Shades of Blue
Organized Konfusion Stress: The Extinction Agenda
Othello & Hipknotics Classic
Pete Rock PeteStrumentals
Raashan Ahmad For What You’ve Lost
Shinsight Trio Moonlight Sunrise
Siah and Yeshua Dapo ED The Visualz EP
T-Love Return of the B-Girl
The 49ers The Ultrasound
The Rh Factor Hard Groove
The Roots Do You Want More?!!!??!
A jak wygląda mój osobisty top? Poniżej macie listę. Celowo wybierałem tylko jedną pozycję z dyskografii danego artysty, moim skromnym i nikogo nie obchodzącym zdaniem – najlepszą bądź taką, która najlepiej oddaje ducha jazz rapu. Bon apetit, dajcie znać jak siadło, a jak nie to wytłumaczcie w komentarzach dlaczego.
10. Clever Jeff Jazz Hop Soul
Hip-hop dla dziadów, chciałoby się rzec, ale pełen uroku i mający coś, co potrafi zatrzymać na dłużej. Jak mówi sam Clever Jeff (swoją drogą znakomity pseudonim) – „this is adult hip-hop”. Coś w tym jest. A jakie jest samo Jazz Hop Soul? Bardzo dobre, ale nie znajdziesz tutaj nic odkrywczego – wszystko było już wcześniej. Broni się przede wszystkim mądrością samego zainteresowanego oraz tym, że czasami występują tu ciekawe i rzadko spotykane w rapie patenty jak na 1994 rok vide „Let the Man Command”. Dojrzały, znakomity pod względem muzycznym album z zachodniego wybrzeża. Warto poznać, dziadku. I dzieciaku.
9. Miles Davis Doo-Bop
Ojciec, mentor, mistrz, o którym sporo napisałem w poprzedniej części, więc tym razem sobie daruję. Pozycja obowiązkowa, ale głownie ze względów „historycznych”, aniżeli swojego poziomu. Wysokiego poziomu, dodam.
8. Buckshot LeFonque Buckshot LeFonque
Pamiętam jak jeden z dużych polskich sklepów (nie wymienię nazwy, sorry, ale cały czas figurują i mają się bardzo dobrze na największym polskim portalu aukcyjnym) błędnie opisywał ten album, wmawiając ludziom, że „tego Buckshota” słuchał i propsował Eldo. Leszkowi chodziło o innego Buckshota w jednym ze swoich kawałków, no ale mniejsza o to.
S/t Branforda Marsalisa z zespołem jest bardziej acid jazzowym projektem, aniżeli jazz rapowym, ale w moje zestawienie wpisuje się idealnie. Jest to też kwintesencja tego, jak powinien wyglądać idealny album w tym gatunku. Piękne granie zespołu pod przewodnictwem gospodarza – każdy wie co ma robić, ale też jest miejsce na improwizację. Co ważne – imponuje fantastycznie wykorzystane instrumentarium.
Kolejna dojrzała podróż, w której może trochę brakuje zadziorności, ale nadrabia zupełnie czymś innym. Doświadczeniem ponad 20 muzyków, w tym DJ’a Premiera, który 2 lata później, ponownie współpracując z Marsalisem, popełnił taki oto remix (utwór został nagrany w 1996 roku, wydany na singlu rok później). Dobre, nie?
7. Stetsasonic In Full Gear
Kolejny projekt, który pozwolił wypłynąć kilku postaciom na szersze wody, a zwłaszcza Prince Paulowi, który zasłynął przede wszystkim z produkcji dla De La Soul (był uznawany jako nieoficjalny członek składu, co ciekawe). Totalne połączenie oldschoolowego grania z jazz rapem i ukazanie ogromnego potencjału wszystkich członków zespołu. Kto wykorzystał swoją szansę? Wspomniany już Paul i może trochę Frukwan, który zasłynął z późniejszego projektu, w którym się udzialał – Gravediggaz – tworzonego wraz z RZA, Poeticiem i… Prince Paulem. Wielka szkoda, że tylko oni, bo taki Daddy-O był świetnym raperem i producentem, a Wise i Delite też mieli jakiś tam potencjał. Bywa.
Aha, i trzeba odnotować fakt, że wielką robotę przy tym dziele wykonał nie kto inny jak Ced Gee, który sprawował nad nim opiekę i maczał palce w wielu hip-hopowych klasykach tamtego okresu, m.in. „Fuck Compton” zmarłego niedawno Tim Doga.
Koniecznie radzę się zapoznać także z następnym, i niestety ostatnim, albumem grupy – maksymalnie niedocenionym Blood, Sweat & No Tears z 1991 roku. Pozycja obowiązkowa, niewiele ustępująca In Full Gear, ale ukazująca rozwój członków zespołu, a zwłaszcza jednego, którego udział już był jednak o wiele mniejszy. Zgadnijcie którego?
6. The Pharcyde Bizarre Ride II the Pharcyde
Nie można odbierać wszystkiego na poważnie, czasami trzeba robić żarty i psikusy, baa, nawet jest to wskazane. Biada tym, którzy mają smutne życie.
Takiego z całą pewnością nie mieli i raczej nie mają ziomale z The Pharcyde (tegoroczny koncert w Warszawie okrojonego składu nawet mi się podobał, o czym pisałem już kiedyś tutaj). Spójrzcie tylko na okładkę debiutanckiego krążka z 1992 roku i od razu będziecie wiedzieli co jest grane. Nie dość, że wszyscy członkowie są świetnymi raperami, na których czele stoi SlimKid 3 (znany także jako Tre Hardson, polecam solową twórczość), to na dodatek dostali doskonałego producenta w osobie J-Swifta, który może w życiu za wiele nie wyprodukował, ale za to ja to robił! Wizytówką jego olbrzymiego talentu i potencjału jest oczywiście Bizarre Ride II the Pharcyde, które osobiście stawiam w czołówce najlepiej wyprodukowanych krążków w historii. Jego 15 (na 16 zawartych na płycie) utworów może nie wyniosło go na piedestał, ale z całą pewnością tuż obok niego. A to coś już znaczy, co nie?
5. Dred Scott Breakin’ Combs
Nigdy nie zrozumiem, dlaczego ten cudowny krążek przeszedł bez należytego echa. Feeling i vibe płynący z Breakin’ Combs spokojnie zawstydza większość rzeczy, które ukazały się w 1994 roku na wschodnim wybrzeżu, które przecież słynęło z tego typu brzmień.
Mimo, że album powstał w Los Angeles, kompletnie nie słychać charakterystycznych elementów tamtego okresu i tamtego regionu w jego brzmieniu. Jest stricte nowojorsko, całość ocieka wręcz jazzem i pozytywnym klimatem, zbliżonym do dokonań A Tribe Called Quest (bardziej) czy Digable Planets (trochę mniej) pod względem muzycznym jak i lirycznym. Dred Scott jest świetnym raperem i producentem w jednym, a ciekawostką jest fakt, że na wokalu w dwóch utworach wspiera go jego żona – Adriana Evans (nie wiem tylko czy się hajtnęli przed nagraniem płyty czy po, no ale to nie „Życie Na Gorące”, żebym dociekał takich bzdur).
Perła w całym gatunku i unikat poszukiwany przez wielu. Ukazały się dwie reedycje i do tego obydwie tylko na rynek japoński: w 2005 i 2009 roku. Wielka szkoda, bo jest to jedna z tych rzeczy, które warto mieć w swojej kolekcji.
4. A Tribe Called Quest The Low End Theory
Absolutnie legendarne dokonanie, nie tylko w hip-hopie, ale i całej muzyce. Album, o którym napisano i powiedziano chyba już wszystko. Szlachetne dokonanie, i jedyne dzieło ATCQ, które tak blisko stoi pojęcia „jazz rap”. Oczywiście, każdy ich album ma w sobie coś z tegoż gatunku, ale to własnie The Low End Theory jest niemalże jego definicją.
Wiecie co? Nie jest to mój ulubiony album A Tribe Called Quest. Darzę go olbrzymią miłością, ale o wiele większą sympatię mam do… A może niech to lepiej zostanie moją małą tajemnicą.
3. Pete Rock & CL Smooth Mecca and the Soul Brother
Serio, do tej pory, od wielu lat, nie potrafię rozstrzygnąć co jest lepsze: debiut czy ich drugi album – Main Ingredient. Dla mnie poziom obydwu wydawnictw jest taki sam, ale postawiłem na Mecca and the Soul Brother, bo nim znajduje się mój ulubiony utwór duetu (i jedna z ulubionych piosenek w ogóle) „Lots of Lovin” – miłosny hymn każdego. Nie ocieka jazzem jak niektóre z pozycji na tej liście, ale jest go wystarczająco dużo, żeby produkcja z 1992 roku zajęła miejsce co najmniej na podium. Najprawdziwszy hip-hopowy klasyk. Dla każdego.
Późniejsze losy Pete Rocka i CL’a są znane. Pierwszy został jednym z dwóch najważniejszych producentów w historii hip-hopu, obok oczywiście Premiera, drugi nie wykorzystał swojej szansy, mimo daru, który otrzymał. A był znakomitym, charakterystycznym i „uczuciowym” MC. Takim, którego można było słuchać w każdych warunkach i to bez wstydu. Mistrz w swojej kategorii, który uraczył nas tylko dwoma solowymi albumami: American Me i The Outsider (choć to bardziej mixtape jak pełnoprawny LP). Poziom oczywiście niższy jak na nagraniach duetu, ale klimat utrzymany. Znakomity klimat dodam.
2. Guru Jazzmatazz Vol. 1
Przykro mi bardzo, ale zawsze Gang Starr to dla mnie DJ Premier i ten od mikrofonu. Od lat nie mogę zrozumieć, dlaczego Guru uznawany jest za tak dobrego rapera. Nieważne – ja zdania nie zmienię i uważam, że była to mameja za mikrofonem, której udał się tylko jeden projekt od A do Z. Pierwszy Jazzmatazz.
Sama introdukcja Guru wprowadza nas do cudownego, zadymionego i przepitego świata, gdzie grają na żywo dla nas Donald Byrd, Branford Marsalis, Lonnie Liston Smith czy Roy Ayers (standardowo na wibrafonie). Kapitalna, przepiękna i emocjonująca wycieczka po barach, kawiarniach i nowojorskich spelunach z akompaniamentem mistrzów jazzu i gospodarza, który ze swojej roli wywiązał się znakomicie. Biję w tym momencie brawa, bo on naprawdę to zrobił.
Każdy kolejny Jazzmatazz to już nie było to samo, coraz bliżej im było do bardziej konwencjonalnych hip-hopowych albumów czy neosoulowego grania, jak stricte jazzowych rzeczy, ale… sprawdzić wypada, do czego zachęcam. A ciut więcej o części pierwszej pisałem tutaj.
1. Digable Planets Reachin’ (A New Refutation of Time and Space) / Blowout Comb
Tu już nie ma podziału na pierwszy i drugi album, bo trzeba OBOWIĄZKOWO znać obydwa. Dla mnie obcowanie z jednym równa się włączeniem zaraz drugiego. Jest to nierozerwalna całość, po której zawsze mój stan emocjonalny doprowadza mnie niemalże do płaczu, przy okazji zadając sobie pytanie: czemu nie nagrali jeszcze nic innego pod szyldem Digable Planets? Nie mogę tego zrozumieć, ale być może dlatego, że jestem zbyt mały, żeby w ogóle pojąć to, co chcą mi przekazać za każdym razem Butterfly, Doodlebug i Ladybug Mecca. Próbują to wyrażać w najpiękniejszy możliwy sposób – swoim niewyobrażalnie wielkim talentem, który nie spotyka na swojej drodze żadnych przeszkód.
Przykro mi, ale nie znam słów na to, żeby opisać to, co czuję za każdym razem, kiedy obcuję z Reachin’ (A New Refutation of Time and Space) i Blowout Comb. Harmonia, estyma, nieskazitelne piękno i szczyt tego, do czego dąży każdy. Do doskonałości. I wiedzcie, że jeżeli Bóg istnieje, to na pewno maczał w tym swoje palce. A może to po prostu on?
Zdjęcie/photo: „A Tribe Called Quest” by Gerard Angeles via flickr.com CC
Nie mam słów nad jedno – szacunek. Przed przeczytaniem pomyślałem: „lista albumów jazz-rapowych, żadnych nowych pewnie nie poznam, tyle w tym siedzę”. A tutaj mnóstwo nowych dla mnie rzeczy, szczególnie z tych 20 wymienionych na początku. Podziwiam wiedzę i nie mogę się już doczekać podsumowania roku, z podsumowań na RAPorcie zawsze dowiadywałem się o wielu płytach, które umknęły mi wcześniej.
Dzięki, milo mi. Podsumowanie będzie, ale w trochę innej formie. Ci, co widzieli zalążek, uważają że jest na co czekać. Nie będzie to też konwencjonalne raportowe podsumowanie, wiec…
Zastanawiam się też mocno nad suplementem do tego, dając kilka rzeczy spoza Polski i USA. Francja i UK tez skrywają przecież perełki.
Podejrzewam, że większość osób (w tym ja) skupia się głównie na rzeczach z Polski i USA, więc na pewno warto byłoby przedstawić mniej znane płyty z innych krajów.
A co do albumów z Francji to dodam (skoro jesteśmy w temacie o jazz-rapie), że pomimo braku możliwości pełnego ich poznania w związku z barierą językową, uwielbiam połączenie jazzowej muzyki – Hocus Pocus, MC Solaar – z brzmieniem francuskiego języka, który świetnie się z nią komponuje.
A raczej USA, bo w Polsce typowy jazz rap nie jest niestety rozwinięty dość mocno, a przynajmniej na „odpowiednim” poziomie.
Fakt – język francuski znakomicie do nadaje do tego typu podkładów, a wymienieni przez Ciebie wykonawcy to najsłynniejsze przykłady. A są jeszcze inni ciekawi, ale wspomnę w suplemencie o tym. Zrobię go wkrótce.
Znałem tylko A Tribe Callef Quest, Pete’a Rocka i Jazzmatazz oczywiście 😀 jest co katować, propsuje takie akcje można się wiele rzeczy dowiedzieć.
Co do Buckshot Lefonque – tego co kiedyś Eldo propsował 😀 Ich głównym zamysłem było dołączenie rocka do jazz-rapu – niestety się nie przyjęło. Szkoda, bo zrobili coś nowego – coś, co wpada w ucho, a sam remix Music Evolution popełniony przez Premiera, to taka perełka jakich mało :/ Jeszcze można dodać Fat & Slim – L.O.V.E. Krążek przeszedł bez echa, choć bardz dobry
Eldo nie tego Buckshota propsował.
no co Ty
Buckshot z Black Moon.