Sypnęło w ostatnich tygodniach albumami ziomeczków, którzy są w grze od dawna, a trochę zniknęli z radarów. Na pierwszy ogień idzie Saigon.
Dobrze pamiętam czasy, kiedy w Nowym Jorku, wszyscy czekali na materiały Papoose’a i Saigona. Podziemne wydawnictwa zajebiste, mordercze linijki, jako takie beaty. Aha, no i olbrzymie oczekiwania wobec tych oficjalnych wydawnictw. Obydwu straciłem z radaru już bardzo dawno temu, ale jak duże było moje zaskoczenie, kiedy kilka dni temu dowiedziałem się, że Saigon wydaje nowy album o znamiennym tytule The Jordan Era.
Że jemu się jeszcze chce? Ktoś tam pewno na nagrywki czeka i zapewne jego rapem się nie zawiedzie. Gospodarz na klasycznych i trochę topornych podkładach szwedzkiego producenta Fredro, który naprawdę postarał się, żeby muzyka brzmiała niczym z okresu kariery Jordana, daje radę. Gwoli ścisłości — żadnego z tych wersów dziarać się nie będzie, ale daję duży props za „The Mobbery” i „G Miller”. To niezłe i dobrze poskładane numery.
Bardzo ciekawie, a może to jest jeszcze bardziej znaczące, robi się za sprawą gości. Pomijając już skandynawskie akcenty w przebrzydłym, bonusowym „Sveriges Regenter (Sweden All-Stars)”, gdzie z wizytą wpada m.in. legendarny Timbuktu, wskrzeszona została taka świta: Grandmaster Caz, Grand Puba, Big Daddy Kane, Kool G Rap, Al Skratch, Pete Rock, Sadat X i Craig G. Tak, w 2024 roku. I im też się jeszcze chciało.
Papier przyjmie wszystko, dlatego The Jordan Era to ciekawostka dla hip hop headów, którą muszą odnotować. Namawiam do posłuchania, bo trzy kwadranse z takim rapem nie są czasem straconym, nie oferują też żadnych doznań, ale featy są, ekhm, no nawet historyczne. Muzyka tła, no.