To było jak sen. Czekałem tyle lat. Gdy już się doczekałem, nie mogłem w to do końca uwierzyć. Nawet teraz jeszcze do mnie to nie dociera.
Niedziela była dniem średnim. Pogoda kapryśna, w kratkę. Nie działo się kompletnie nic przez cały dzień. To coś miało dopiero nadejść chwilę po 23, a w międzyczasie miałem sobie umilić czas jakimiś powtórkami z mundialu i koncertem Milesa Kane’a, Jurassic 5 i Kasabian.
Anglika odpuściłem. Najzwyczajniej w świecie nie chciało mi się jechać na godzinę 18, żeby zobaczyć gościa, który jest uważany za tego, który obecnie podtrzymuje duchowo modsów. Mam nadzieję, że jeszcze będzie okazja, a jeżeli ona nie nastąpi to się nic nie stanie. Tak po prostu.
Nigdy nie przechodziłem okresu wielkiej fascynacji Jurassic 5. Nie, nie to że ich nie lubię, wręcz przeciwnie. Bardzo cenię ich trzy pierwsze płyty, z czwartej też bym wybrał kilka fajnych numerów, które mogłyby się znaleźć na ich „best of”. Z nimi to mam tak, że nawet nie pamiętam większości tytułów ich kawałków i jak się okazało już na samym koncercie był to duży błąd.
Miesiąc temu bardzo podobny klimatycznie The Pharcyde zagrali fajny koncert, na którym główną rolę odgrywał fenomenalny DJ Mike Relm. Tutaj było podobnie, ale raperzy aż tak bardzo nie odstawali od dwóch DJ’ów: Cut Chemista i Nu Marka. Chali 2na, Akil, Zaakir i Marc7 dali publiczności niezły show (koleś, który koło mnie stał znał ich wszystkie teksty – szacunek). I w konferansjerce są ponad normę. Bardzo fajny występ, będę pamiętał bardzo długo i na pewno zaliczę do czołówki swojej „grupy pościgowej” najlepszych koncertów, na których miałem okazję być. W weekend sięgam na półkę po ich płyty i zaznajamiam się z nimi ponownie. Po kilku latach.
Tak, Kasabian są przereklamowanym zespołem, ale nie zgodzę się z ludźmi, którzy twierdzą, że są asłuchalni. Wręcz przeciwnie – mają w swoim repertuarze niezłe piosenki. Tylko niezłe. Tak jak ich płyty – niezłe z fatalnymi momentami. Żadna nie jest równa od początku do końca, więc nie można mówić o jakimś odrodzeniu (zwłaszcza na debiucie) madchesteru czy… britpopu.
No ale koncertowo dają radę bardzo. Tak słyszałem i wczoraj przekonałem się na własnej skórze. Załapałem się tylko na 1/3 ich show (albo i mniej), ale występ chłopaków z Leicester podobał mi się bardzo i trochę żałuję, że pokrywał się z korzennym kalifornijskim rapem J5. „Fire” to koncertowa bomba, która sprawiła, że chciałbym zobaczyć ich na żywo od początku do końca.
To była tylko przystawka przed daniem głównym.
Z góry nastawiałem się na koncert życia. Już teraz napiszę – chyba go nawet dostałem. Pomijam słabe nagłośnienie, bo technikalia nie przysłoniły mi geniuszu dwójki z Atlanty. To co przeżyłem, to były chwile absolutnej magii. Był to lot w chmurach i obserwowanie wszystkiego z góry. Są występy które się ogląda, są i takie które się przeżywa. Ten zaliczał się do tej drugiej kategorii.
Zagrali praktycznie wszystko to, co chciałem usłyszeć. Big Boi często gadał o polskiej kiełbasie, Andre robił pompki na scenie, zaprezentował trochę ruchów frykcyjnych i już wiesz, dlaczego oni są wariatami. Wspomógł ich trochę Sleepy Brown, polskie dziewczyny przy „Hey Ya!” i do tego mieli zajebiste wizualizacje. Podobno było trochę playbacku, ale z miejsca gdzie ja siedziałem nie mogę tego stwierdzić. Dla mnie to nieważne.
Liczy się tylko to, co przeżyłem. Magia.
Zdjęcia: zdjęcie główne pochodzi z facebookowego profilu Orange Warsaw Festival i archiwum prywatne.
Jeden komentarz do “Każde pieniądze. Raz jeszcze”