Jest nadzieja na XL. Gatunek L – recenzja

Gdyby ktoś kilka lat temu powiedział mi, że będę z przyjemnością pisał o Grusbsonie, to prędzej bym uwierzył w regularną wyższość Tottenhamu nad Arsenalem. I co?

Mój stosunek do Grubsona najlepiej opisywała parafraza (i jednocześnie minimalna zmiana kontekstu) jednej z książek Andrzeja Stasiuka – „jego muza* to jednak strata jest”. W tym momencie warto zaznaczyć, że tylko do momentu premiery Gatunku L, największego dla mnie tegorocznego zaskoczenia w rodzimym rapie.

Najbardziej cieszy, że jest to pierwsza płyta śląskiego rapera, która w pełni ukazuje jego potencjał. Jedyne jego dzieło, które naprawdę warto sprawdzić, dać mu więcej niż jedną szansę i przy okazji nie nabawić się odruchów wymiotnych, jak to było w przypadku kilku pojedynczych fragmentów z wcześniejszych produkcji. Z dala od gimbo zabiegów, tragicznych refrenów i poruszania się po rejonach niezbyt dopasowanych do jego osobowości. Co prawda, to gościnny występ na znakomitej płycie Jareckiego (analogie między Za Wysoko i „Supa’High Music” nasuwają się same i to nie tylko ze względu na samą wytwórnię) nie napawał optymizmem, to jednak dałem się skusić i… nie żałuję.

Oczywiście nie chodzi tutaj o bardzo ładne wydanie krążka (osobny props za creditsy, które mówią nawet o wykorzystanych samplach, m.in. Milesa Davisa), kawałek dedykowany Phife’owi czy ze sto innych rzeczy z gigantycznym hołdem dla starej szkoły (m.in. „Złoty Klimat” z Chip-Fu i „Rudeboy Stance” z Promoe). Gatunek L to przede wszystkim eklektyzm, różnorodność i masa muzyki, której nie tylko da się słuchać, ale również delektować. Jak? Odpowiedzią mogą być bardzo zgrabne „Stare Śmieci / Nowe Rzeczy”, których pierwsza część brzmi niczym A Tribe Called Quest z wysokości Low End Theory, natomiast druga niesie skojarzenia z We Got It from Here… Thank You 4 Your Service„Pytasz mnie: jaki beat chcę zjeść? / Poproszę najgrubszy, jaki jest” pyta retorycznie w „Menu”. I te wszystkie podkłady, zarówno swoje, jak i Oera, DJ-a BRK i SoDrumatica (raz i dwa), zwyczajnie zjadł.

No właśnie, paradoks. Raper dla każdego, czyli dla nikogo. Z dala od ulicy, nie będący beau monde, nagrywa album, który potrafi chwycić. Pomijając koncept i formę, uwagę zwraca w końcu wykorzystany potencjał, mimo że banały nadal pojawiają się w solidnym natężeniu (check tytułowy numer). Mało jest jednak na tej scenie tak pozytywnie nastawionych do życia postaci („Taki jestem, taki jestem / Widzę świat w kolorach inaczej nie chcę / Taki jestem, już taki jestem / Zaakceptuj mnie lub przynajmniej moją przestrzeń” z „Taki Jestem (Kolory)” to esencja i clue całego albumu, serio), które w dodatku potrafią i rapować, i śpiewać, o ile oczywiście tego chcą. Duża nobilitacja, być może nawet punkt wyjścia do sprawdzenia Gatunku L, bo chcąc nie chcąc, jest to mały unikat na tej skostniałej i hermetycznej scenie, od lat nieprzygotowanej nawet na proste eksperymenty. Niezłe.

Przy okazji wracając do jednego z pytań, które pojawiły się na początku tego tekstu… No właśnie, i co? Tottenham regularnie wymiata, a ja zaraz wracam do Gatunku L i idę do sklepu po Unloved kwartetu Macieja Obary.

Rating: 3.5 out of 5.

* nienawidzę tego słowaZapiszZapiszZapiszZapiszZapiszZapisz

Autor: Dawid Bartkowski

Bloger, pismak, krytyk, prowokator, pijarowiec.

Jeden komentarz do “Jest nadzieja na XL. Gatunek L – recenzja”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *