Postanowiłem się wybrać na dobre tradycyjne amerykańskie żarcie. Hamburgery. He, he. Foodtruck taki, który swoim wyglądem przypomina najfajniejsze wozy w Nowym Jorku, Chicago i Atlancie. Zachodnie wybrzeże póki co odpuszczam. Aha, pomijam też jakość kuchni braci zza oceanu.
Wstałem późno, o 13 dzwonił budzik, słońce na horyzoncie od dawna. Oczy zmęczone, bo wczoraj do późna oglądałem mecz Swansea i Fabiański* znowu chujowo ustawił mur przy wolnym. Było jeszcze trochę czasu, więc załapałem się na jakiś „Film o nikim„, a i w międzyczasie musiałem zahaczyć do nocnego po kolejne piwo. Miałem dzisiaj nic nie robić, totalnie się opierdalać, ale nie wyglądałoby to najlepiej w oczach dziewczyny, którą bym chciał zdobyć. To nie jest tak jak myślicie. Ja nazywam to „systemem interwałów„. Czasami się zastanawiam czy dla niej mój świat nie zwariował w 29 lat? Wyrzucam butelki i bletki pałające się w okolicach łózka, i mimo że nie jestem raperem to zawsze sporo tego gówna pląta się koło mnie. Inna sprawa, że wolałbym żeby ona tego nie zobaczyła, jak kiedyś do mnie wpadnie, a jak wiadomo ryzyko jest wrogiem najgorszym. Niby zawsze mógłbym powiedzieć, że to ten kolega, wiecie, że on, nie ja, ale nie wypada. Byłoby łatwiej, ale to ziomal. Czas wyjść na dwór i udać się na żarcie.
Jest taka dobra amerykańska knajpa, a w zasadzie foodtruck. Nazywa się „Rasmentalism” i podają w niej jedne z najlepszych hamburgerów w tym mieście. Kolejka jest dosyć długa, więc świadczy to tylko o dwóch rzeczach: albo są zajebiści w tym co robią, albo ludzie są masakrycznie głodni. A może jedno i drugie? Żeby nie marnować czasu, stojąc i bawiąc się swoim iPhonem (a jakże, przecież to takie amerykańskie), mając słuchawki na uszach przypominam sobie wcale nie tak odległe czasy. Te, w których Kanye West nie chodził z lustrem pod ręką, OutKasty były świeże i czyste, Kweli i Hi-Tek myśleli tak samo, a Cam’ron nie pajacował w fioletowym. Przynajmniej niektórzy tak mówią.
– Dzień dobry, co podać?
– Dzień dobry. Dwa klasyczne, jeden na krwisto, drugi dobrze wysmażony.
– 10 minut, 32,99 zł **
– Proszę.
Odbieram zamówienie i moim oczom ukazują się dwa smakowite, ogromne burgery. Na pierwszy ogień biorę tego wysmażonego.
Kto jak kto, ale Ment potrafi smażyć beaty jak mało kto w Polsce i mimo delikatnego spadku formy od poprzedniej płyty, Za Młodych Na Heroda, dalej jest to poziom, o jakim może pomarzyć większość producentów w Polsce. Booklet sprytnie podpowiada, gdzie szukać inspiracji, ale nawet bez tego trochę bardziej ogarnięci będą wiedzieli, że leżą one gdzieś pomiędzy westowymi The College Dropout a Late Registration. Jest trochę przepychu i bogactwa a’la My Beautiful Dark Twisted Fantasy w zaskakującym jak na polskie warunki „Nie Jestem Raperem” (osobne brawa należą się Sławom) czy wyraźnego obrania kursu na Graduation w „Wyjdziesz Na Dwór” (i tu w przeciwieństwie do featu Jarosława i Radosława, Quebo lepsze zwrotki zostawił na Ezoteryce). Niemniej to dwa pierwsze albumy Kanye Westa są tu kluczowe. Kto wie jakby brzmiały „Nie Jest Tak” czy „System Interwałów” dzięki debiutowi klienta z Chicago, a jak by wyglądały „Ryzyko Wróg Najgorszy” (ej, sorry, ale mi od razu przypomina się „Touch The Sky”) lub „Mur Przy Wolnym” bez sofomora. Inspiracja świetna, a i należy pamiętać, że sięga ona jeszcze dalej, tak jak muzyczne horyzonty… Sami już wiecie kogo. Tak, Kanye Westa.
Miejsca jeszcze trochę jest, więc ten krwisty się jeszcze powinien zmieścić. Wziąłem, bo wszyscy tak chwalili. Oto on.
Czy Ras jest raperem, który potrafi rzucać krwiste linijki? I tak, i nie. Bo i owszem, Niecałe dwa lata temu ta sztuka udała mu się z nawiązką i to był wyraźny skok jakościowy względem Hotelu ***, tutaj takiego progresu aż nie widać. Ba, nie widać go wcale, podobnie jak regresu gwoli ścisłości, ale odnoszę wrażenie, że wszystko co najlepsze miał on już do zaoferowania. Nie oznacza to, że jest źle. Wręcz przeciwnie i znowu to powrócę do ZMNH. Tamten album był tym samym, co Czysta Brudna Prawda Sokoła i Marysi Starosty w 2011 roku. Soundtrackiem rozmarzonych, ale i wkurwionych trzydziestolatków. Wyszli Coś Zjeść jest albumem lżejszym, łagodniejszym i bardziej letnim niż poprzednik, stąd też być może zmiana formy. Cały czas jest to Ras, którego chce się słuchać, ale jest to też Ras, który o nic już nie walczy i nie pozwala się zastanawiać nad istotnymi rzeczami w takiej ilości, jak wcześniej. Jest prościej i być może w dłuższej perspektywie ciekawiej, ale głosem pokolenia tutaj nie będzie. Inna sprawa, że takiej ambicji raczej też nie było.
I tak jak Ras, do którego przyczepić się nie można, pod warunkiem że ocenia się go takim jakim jest, a nie takim, jakim miałby być, tak goście spisują się różnie. Śpiew Sławka Uniatowskiego jest raczej niepotrzebny, natomiast po drugiej stronie barykady jest świetny Tomson, o którego trochę się boję, żeby nie zrobił się z niego drugi Miodu, jak to było kilka lat temu, kiedy to był obecny na każdej ważniejszej polskiej płycie. Są niezłe Dwa Sławy, ale są też przeciętnie wypadający Quebo z Sokołem. Kontrasty.
Pamiętam 2008 rok i premierę Dobrej Muzyki Ładnego Życia (nawet bodajże nieodżałowana wersalka.com miała nad tym patronat) i wzrost poziomu Rasa i Menta jest znaczny. Osobnym pytaniem jest czy apogeum nastąpiło w 2013 roku czy jest jeszcze przed nami? Bo z całą pewnością nie będziemy go szukać na Wyszli Coś Zjeść. Płycie bardzo dobrej, ale z problemem poprzedniego albumu. Od takich porównań najnowsze działo chłopaków nie ucieknie, a jeśli już mu się uda, to wychodzi wszystko pięknie na plus i konkurencja może mieć problem. Jeśli nie, to problemu nie ma w ogóle, bo skala posiadanego talentu obliguje duet do nagrywania płyt co najmniej tak dobrych jak ta albo jeszcze lepszych. Jak Za Młodzi Na Heroda.
7
* wyłap follow up do poprzednich Rasmentów, gościu
** pamiętajcie, że są sklepy, w których można taniej kupić ten album, serio
Zdjęcia/photos: jeshoots.cz, splitshire.com CC0
2 komentarze do “Jeden krwisty, drugi dobrze wysmażony. Wyszli Coś Zjeść – recenzja”