A miało być tak pięknie. The Good Fight – recenzja

oddisee the good fight

Był zwykły lekki wiosenny dzień, razem z kimś tam siadam w cień. Mówię bejbe weź płytę zmień. Zajarana do mnie się szczerzy, nie uwierzysz czytelniku. Czuję jej ciało mokre, a ta bejbe mówi, że ma…?

Ma okres na dobre płyty, ale zanim wyłapiecie wszystkie follow-upy, a w zasadzie tylko dwa, to musicie wiedzieć, że The Good Fight jest słuchalne tylko jedną porą. Wiosenną, ewentualnie wczesnoletnią. Oddisee z premierą swojego najnowszego dzieła wstrzelił się idealnie i nie mam tu na myśli daty premiery ustalonej na dzień przed moimi urodzinami.

Klasyczny i ciepły aż do zarzygania, ale taki miał być. Wizja kontynuowana od kilku lat, być może od przełomowego dla niego Rock Creek Park, prawdopodobnie właśnie tutaj osiągnęła swoje apogeum. Pierwsze, bardziej boombapowe produkcje jeszcze sprzed 2010 roku, z perspektywy czasu nie są dla mnie niczym ciekawym. Kolejne, nic nie znaczące rzeczy, które potrafiły wtedy zabujać, teraz natomiast mieszczą się co najwyżej w kanonie tych, którzy kiedyś tam się dobijali do bram sławy. Swoją sławę Oddisee już zdobył, ale w niewielkim i specyficznym gronie. I raczej nie uda mu się go znacząco powiększyć po The Good Fight.

Sam początek zwiastuje najlepsze rzeczy, jakie ukazały się do tej pory w 2015 roku w rapie. „That’s Love” aż kipi energią, której dostarcza na niemalże cały krążek i zarazem jest świadectwem najwyższej wagi producenta (bardziej) i rapera (mniej) z Waszyngtonu. Każdy kolejny utwór już odstaje od niego i mam z nim delikatny problem, bo to właśnie przez niego patrzę na cały pryzmat The Good Fight.

Później jest już trochę nudniej, co nie oznacza, że jest źle. Pierwszy strzał wyśrubował zbyt duże oczekiwania. Muzycznie już dawno nie słyszałem tak świetnie brzmiącej płyty, która niemalże w całości skupia się na klasycznej szkole produkcji i dobierania sampli sprzed 30 i 40 lat, czego idealnym przykładem będą „Counter-Clockwise”, „Book Covers”, „Meant It When I Said It” i najkrótszy w zestawie „Fight Delays”. Naprawdę ciężko się do czegokolwiek przyczepić, jeśli chodzi o muzykę, gorzej jeśli bierzemy pod uwagę sam rap.

Największym problemem z Oddisee w moim przypadku jest to, że nie potrafię go słuchać jako rapera. Nie imponował mi pod tym względem, nie zachwycał, ale też jakoś nie odrzucał od siebie. Był po prostu tłem do znakomitych beatów. Zero zmian od tamtego czasu, bo o ile album leci sobie w tle, to kompletnie mi to nie przeszkadza. Trzeba było mi kilku odsłuchów, żebym zapamiętał choć kilka wersów, a i sposób poruszania się po beacie należy do tych, które nie do końca mi leżą.

To są akurat osobiste dywagacje i błędem by było ODRADZANIE sprawdzenia The Good Fight. Nie, trzeba sprawdzić, nawet koniecznie, bo jako całość album broni się wszystkim tym, co ma do zaoferowania. Mnóstwem miłości do muzyki, jakkolwiek by to nie zabrzmiało. Zapewne też każdy znajdzie tutaj coś dla siebie, bo to jeden z ciekawszych strzałów w amerykańskim undergroundzie, przynajmniej w tej bardziej klasycznej formie. Fajerwerków trzeba szukać gdzie indziej i nie mam tu na myśli nadchodzących koncertów Oddissego w Warszawie i Poznaniu. Mało tego, sam maj jest tak obfity w dobre krążki, że lekką ręką będę w stanie wymienić co najmniej 5 lepszych od The Good Fight. Zarówno tych, które już są, jak i tych, które miałem okazję słyszeć jako jeden z nielicznych i pojawią się na dniach. Na to przyjdzie odpowiednia pora, a wy sami sobie wyróbcie zdanie o najnowszym dziele pół Sudańczyka – pół Amerykanina.

7

Autor: Dawid Bartkowski

Bloger, pismak, krytyk, prowokator, pijarowiec.

Jeden komentarz do “A miało być tak pięknie. The Good Fight – recenzja”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *