Dym, procenty i stolica.
Trochę mi szkoda tego Win$a. Nikt o nim nie pisze i nie mówi, ale to w sumie nie problem rapera, ale tych, który ignorują polskie podziemie. Chwaliłem tu, chwaliłem tam, a ogólnie i tak cisza. I nie oznacza to, że jest tu jakaś zaklęta duża siła przebicia, ale jest to zawodnik, na którego uwagę zwyczajnie trzeba zwrócić.
Czekałem na ten album i co się rzadko zdarza, to miałem wielkie oczekiwania. I to był błąd, bo jak zwykle w takich przypadkach najczęściej spotyka mnie zawód, zwłaszcza po tak mocnych luźnych numerach. Kwiaty nad Wisłą idealne nie są, ale jesienna deprecha wraz z nią nabiera jeszcze więcej odcieni złota.
Zaczyna się trochę niemrawo. „Klaustrofobię” kupuję przez tekst i koncept, singlowe „Drogowskazy” to najgorszy możliwy wybór do promocji, jednak odnoszę wrażenie, że gdyby Tuzza popłynęła na tym podkładzie to wszyscy by bili brawa (pogłos!). Zabrakło mi trochę więcej lo-fi, chociaż swoim piwniczanym soundem uderza prześwietne „S7”, a rozmyte tekstury „18:30” jeszcze lepiej wizualizują tekst i sprawiają, że to mój kandydat do ulubionego numeru na Kwiatach nad Wisłą. Ale…
Trzy ostatnie numery wynagradzają wszystko. „Poszła z dymem” jest więcej niż cudowne, „Pokolenie Y” dosadniej opisuje socio problemy urodzonych po 2000 roku, a „Zima 2020”, w której to Win$ zgrabnie przyspiesza na beacie, to najlepsza zimowa rzecz od czasów Bisza i Kosy.
To wszystko sprawia, że jest to mój ulubiony underground tego roku, a już na pewno w kategorii epek. No chyba że wzorem Kanyego Westa silącego się swego czasu na longplaye trwające niewiele ponad 20 minut, trzeba opisywać Kwiaty nad Wisłą jako długogrający album. Niemniej to właśnie tutaj stolica ma kolejne odcienie szarości, a tytoń, kieliszki i zielony dym wprowadzają w stany depresyjne. Nikt jak Win$, więc kibicuję mocno.