W nogi. Run the Jewels 2 – recenzja

run the jewels 2

Tak to już jest, kiedy południe spotyka się z Nowym Jorkiem w szpitalu psychiatrycznym. Po krótkich rozmowach, rozkminach, blantach i innych narkotykach przychodzi czas na ucieczkę. Dokąd?

Już się trochę uspokoiłem, bo drugie wydawnictwo Run the Jewels katowałem kilkukrotnie od dnia premiery. Wczoraj, tak jeszcze dla przypomnienia, wrzuciłem sobie ten krótki album na słuchawki, żeby ponownie rozkoszować się tym, czego oczekuję od współczesnego rapu. A jak wiadomo, ja zawsze oczekiwania mam spore. I mało kto potrafi jest spełnić w 100%. El-P i Killer Mike też tego nie dokonali, ale byli blisko. Bardzo blisko.

Ich pierwszy wspólny projekt pod tym szyldem jakoś nie porwał mnie do końca. Owszem – to znakomita płyta, mocarna produkcja i więcej jak dobre wersy (a może nawet przysłaniające muzykę), ale nie potrafię do niej wracać. Nawet nie pokwapiłem się do tego, żeby sobie ją przypomnieć przed „dziewiczym” odsłuchem dwójki. Jestem zły, ale co ja na to poradzę?

Run the Jewels 2 porwało mnie natomiast z miejsca. Pierwsze na co zwracam uwagę przy odsłuchu każdej hip-hopowej płyty to produkcja. Beaty, które tu zaprezentował El-P (ze skromną pomocą kilku innych postaci) są jego najlepszymi od… ostatniej produkcji. Mroczne, ciężkie, bijące po głowie aż miło, z basem wylewającym się z głośników strumieniami. Wcale bym się nie obraził, gdyby razem z takimi podkładami nastąpił powrót Company Flow. Może kiedyś? Kolaboracja El Producto z Killer Mikem też była niespodziewana, więc pomarzyć zawsze można. A efekt, który razem osiągnęli i apogeum formy nowojorczyka przerósł najśmielsze oczekiwania.

Przy każdym drugim odsłuchu zaczynam się skupiać już na lirycznej warstwie, a tutaj duet ma do zaoferowania bardzo dużo. Nie uświadczysz tu dużo pustej i bezwartościowej ulicy czy bezsensownego bragga godnego trzecioligowego truskulowca hołdującemu i gloryfikującemu najlepszych sprzed prawie 30 lat. Cały koncept jest mocno przemyślany, aczkolwiek z dość mocno oklepanymi tematami, ale podanymi w takiej formie, do której nigdy nie dojdzie jakieś 90% sceny.

Prym oczywiście wiedzie tutaj Killer Mike, który już dawno temu dał się poznać z jak najlepszej strony (warto sprawdzić Monstera, o późniejszych projektach nie wspominam, bo nie ma sensu – są jeszcze lepsze) i trochę szkoda, że należyty szacunek „ludzi ulicy” zaczął zyskiwać dopiero przy podjęciu współpracy z El-P. A ten nie ustępuje swojemu ciut młodszemu koledze aż tak, jakby się mogło wydawać. To wciąż stary, dobry rudasek, który potrafi zaskakiwać i ma w sobie dużo autoironii. Do najlepszych sporo mu brakuje, ale i tak wykracza ponad stan.

I tak jak dla Gorzowa – brawa dla Zacha de la Rochy, który znakomicie ubarwił „Close Your Eyes (And Count to Fuck)”, jeden z najlepszych numerów na płycie.

Najlepszy obecnie rapowy duet. Koniec kropka. A wyrocznia, jaką jest dla niektórych Pitchfork, dająca 9.0 się nie pomyliła. To co? Za rok znowu się widzimy, panowie, w takiej formie jak obecnie? Stawiam duże piwo, że tak. I niech to będzie Ciechan. I tak go nie wylejesz, bo szkoda i dobre. Tak jak Run the Jewels 2.

8

Autor: Dawid Bartkowski

Bloger, pismak, krytyk, prowokator, pijarowiec.

2 komentarze do “W nogi. Run the Jewels 2 – recenzja”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *