Nie ma się co oszukiwać, ale o wiele ciekawsze rzeczy będą miały swoje urodziny za kilka dni i poświęcę temu osobny wpis, bo jakżeby inaczej? Dzisiaj postanowiłem przypomnieć krótko jeden album, który może i nie jest najlepszy, ale znajduje się w gronie tych niesłusznie zapomnianych. A podobno to piękna rzecz wg samego autora… Heh.
Tylko dwie pozycje, ale dwie na swój sposób wyjątkowe. Pierwsza, która na dobrą sprawę nie wiadomo co robiła (lol) i w żaden sposób nie wpłynęła na karierę rapera, druga która była taka sama jak wcześniejsze płyty i cały czas znakomita. No może miała więcej funku niż Pan Kleks. I disco.
PUTSowe Carried Away jest dobre, momentami bardzo dobre i trochę szkoda by było tego nie znać, tym bardziej że są to People Under the Stairs – jedni z najbardziej sympatycznych nudziarzy i pozytywnych malkontentów na tej planecie. Ich się nie da nie lubić, pisałem o tym kiedyś tutaj. Dziw mnie bierze, że od premiery tej płyty mija już 7 lat w co ciężko jest mi uwierzyć, bo odnoszę wrażenie, jakby w sklepach pojawiła się kilka dni temu.
Fantastyczny feeling wylewający się z głośników, może tylko jeden debilny numer na pokładzie, który wcale nie psuje odbioru całości, jest i tak niczym w porównaniu do tego, co zaprezentował Murray na swoim trzecim LP. Tam dopiero był fantastyczny feeling i może nie tak zajebisty jak na dwóch wcześniejszych produkcjach, to jednak cały czas imponował.
Nie oszukujmy się, ale Enigma to to nie jest, a do The Most Beautifullest Thing in This World (skumajcie tę wojenkę fanów co jest lepsze: debiut czy następca? U mnie ta pierwsza właśnie przez to – jeden z najlepszych numerów w historii rapu) nawet się nie zbliża, ale prawdę mówiąc to It’s a Beautiful Thing jest cały czas dobrą płytą i być może OSTATNIĄ dobrą solówką z obozu Def Squadu z czasów, kiedy to jeszcze nagrywali w bardziej klasycznym stylu. Sorry Reggie, ale po 1996 roku to raczej miewałeś pojedyncze strzały, a nie całe płyty, tak samo jak Sermon, który po 1995 roku tylko raz się zbliżył do granic słuchalności całej solowej płyty na wysokości Chilltown, New York. A tutaj?
Znowu Erick prawie w całości odpowiadał za beaty, które były utrzymane w jego ówczesnym stylu, który ewoluował (czy na pewno na lepsze?) po kompilacyjnej Insomnii i Muddy Waters, ale bohaterem to on nie jest. Ten tytuł należy się oczywiście Keithowi, który… jest chyba jednym z najbardziej zmarnowanych talentów w historii tej muzyki, i mimo że tutaj jest dużo ponad ówczesną średnią („Radio”!!!) to jednak słabiej jak na dwóch pierwszych produkcjach. Szkoooda.
Ostatnia dobra płyta tego faceta, więc wypada docenić chociażby tylko przez to.