Razem z klimą siadam w cień (a tak naprawdę na kanapę), mówię „Dawid, weź płytę zmień”. A my pogadamy na temat marzeń*, nagle słyszę…
Obcuję z Beatstrumentals od kilku tygodni, więc mogłoby się wydawać, że materiał znam już na wylot. Aż tak to może nie, ale wystarczająco dobrze, żeby już do niego nie wracać, a jeśli już to bardzo sporadycznie. Nie mógł się ten tekst zacząć lepiej dla Kryhoo i Superlativez, nie? Tym bardziej, że objąłem patronat nad tym wydawnictwem i to z przyjemnością. Paradoks.
Ano nie mógł. Pierwsze zdanie tej recenzji odnosi się do sytuacji sprzed miesiąca, kiedy to jeden z blogerów przyjechał mnie odwiedzić i pożyć na mój koszt podczas Polish Hip-Hop Festival (jeśli nie wiecie co to za koleś, to zapraszam kilka wpisów niżej). W pewnym momencie usiadł na kanapie i poprosił o zmianę muzyki. Postanowiłem mu się pochwalić opisywanym dziełem, które wtedy miałem już od kilku dni. Zdania co do tej produkcji mamy bardzo zbliżone, ale łączy nas też jeden wspólny mianownik określający Beatstrumentals. Jest nim fraza „dobra płyta do tła”.
Dzieje się tak tylko i wyłącznie z bardzo prostego i prozaicznego powodu. Klimaty a’la środkowy Pete Rock już mi się dawno znudziły i praktycznie nie wracam w ogóle do Soul Survivor 2 i PeteStrumentals (z których wyczuwam najwięcej inspiracji; pomijam nieprzypadkową nazwę, a i pierwsze CD to dziesięć „prawie B-Side’ów” Mistrza i „Colorado” będące niezłym kolażem wspomnianego z J Dillą), nie mówiąc już o bardzo podobnych projektach. Nie jest to w żadnym przypadku złe, ale moje odczucia po kilku odsłuchach i ilości posiadanych płyt w podobnym klimacie skutecznie wpływają na ocenę końcową.
Okej, zajmijmy się jednak samą muzykę, bo paradoksalnie jest o czym mówić i pisać. Odcinając się od kwestii poruszanych w poprzednim akapicie dostajemy całkiem zgrabny materiał. Nie słuchajcie tych, którzy mówią że stare łączy się tutaj z nowym. Tu jest tylko stare, sprzed 10-15 lat z nowym w ilościach w zasadzie niewyczuwalnych, pod warunkiem że… słuchamy tylko pierwszego kompaktu. On jest główną siłą napędową całego wydawnictwa, to do niego praktycznie zawsze się będę odnosił, więc drugi – White CD – zostaje gdzieś z boku. Tam znowu jest już na odwrót. To nowe łączy się ze starym, które jest w ilościach śladowych. Bardzo sprytne zagranie, które bardzo mi się spodobało i prawdopodobnie największy element zaskoczenia całego longplaya (sprawdźcie jeszcze te boskie przechodzące dęciaki w „The First Daffodils”).
Niestety, faktem też jest, że album przejdzie zapewne bez większego echa, a na te najzwyczajniej w świecie zasługuje. Kryhoo ujął mnie w takim stopniu, że każdej nowej produkcji będę wyczekiwał, ale niekoniecznie podsycając atmosferę Beatstrumentals, które jest całkiem niezłe, ale na dłuższą metę… nudzące takich jak ja. Płyta pełna paradoksów z przepięknym artworkiem, mega kawałkami pokroju „Jaxx” czy „Change”, ale też syndromem przesadnych inspiracji. Radzę sprawdzić (a nawet się zaopatrzyć, uwierzcie że warto) i ocenić samemu, najlepiej bez znajomości twórczości tych, dzięki którym powstała. Jak jest inaczej, tak jak u mnie, to mocno docenicie, ale się jest wielce prawdopodobne, że się wynudzicie.
6
PS
Jeśli ktoś z was (nie Was) zgłasza akces po Beatstrumentals to niech wyczekuje w przyszłym tygodniu informacji na fanpejdżu. Tam rozdam cedeki. Może jeden, może dwa, może dziesięć… Albo żadnego.
*nie wiem o czym gadali. Nie słuchałem ich.
2 komentarze do “Prawie jak Pete Rock. Prawie… Beatstrumentals Vol. 1 – recenzja”