Kto najgorzej wydaje kompakty w hip-hopowej branży? „Ciężko powiedzieć, ziomuś”.
Nie przepadam za Mello Music Group. Wcale się tym nie przejmuję, bo mam to generalnie w dupie, ale jak słyszę zdziwienie niektórych ludzi, to na usta ciśnie mi się tytuł drugiej płyty Ol’ Dirty Bastarda. Dlaczego tak się dzieje? Bo tak. Najprostsza odpowiedź, mogąca trącić hipokryzją zważywszy na fakt mojej sympatii do Oddiseego i L’Orange’a, lecz odsyłam do drugiego zdania tego akapitu.
Nie ma w tej chwili żadnego hip-hopowego labela, od którego biorę wszystko w ciemno. Małym wyjątkiem może jest polski akcent, czyli fenomenalne Queen Size Records, ale przecież oni za wiele projektów nie wypuszczają. Nawet HiPNOTT Records nie do końca spełnia moje oczekiwania, a pragnę zauważyć, że stajnia byłego (?) blogera, Kevina Nottinghama, raz za razem wypuszcza naprawdę konkretne płyty. 2017 rok rozpoczęli z niezłym The Past is Always Present in the Future Substantiala, jednak mężczyznę poznaje się po tym, jak kończy, a nie jak zaczyna. Dla sympatycznego i przewrażliwionego na punkcie złych rzeczy rapera z Virginii, ostatnie dni roku były mizerne, patrz śmieszne Seeds EP, jednak sam label dał radę, bo dobre było m.in. The Fiasco Von Pei i The Other Guys (przy okazji koniecznie sprawdźcie ich Working Class), a Nottingham rok zakończył niezłym z Ubreakable. Przyzwoicie, ale i tak nie aż tak dobrze, jakbym sam sobie tego życzył, podobnie jest chociażby z brytyjskimi High Focus i King Underground, ale o nich będzie więcej w moim podsumowaniu ostatnich 12 miesięcy, które już na dniach.
Wracając jednak do „esencji” tego wpisu, czyli do labelu z Arizony… Ostatnio MMG wydało dwie płyty, które bardzo mi się spodobały i o dziwo, rozważam ich zakup na CD, mimo że kompakty wydawane przez oficynę z Tucson wyglądają fatalnie. Na winyl nie mam za bardzo ochoty, nie mówiąc już o kasetach, ale The Ordinary Man L’Orange’a i Brick Body Kids Still Daydream Open Mike’a Eagle’a to naprawdę konkretne pozycje i kto wie, czy przypadkiem nie są opus magnum ich autorów. Z jednej strony brudne i proste sample, w dodatku takie, o których inni boją się w ogóle pomyśleć, z drugiej kolo stawiający wszystko na jedną kartę budując klimat i opowiadając historie na zajebistych beatach m.in. Has Lo i Exile’a.
Dla mnie L’Orange przeszedł samego siebie pod koniec 2016 roku, konkretnie darmową epką – Koala EP – opartą na samplach z albumu Have One On Me Joanny Newsom. I tu jest największe zaskoczenie, bo nie wiem jak to się stało, że ja o tym kompletnie nie wiedziałem, a z informacją przybył kilka tygodni temu Druh Sławek w swojej audycji w Radiu RAM. Kupiłem album na Bandcampie, a nie miałem o nim najważniejszej informacji! Trochę wstyd, ale cóż. Dlaczego wspominam o tej epce? Bo najnowsze dzieło stawiam zaraz po tym znakomitym krótkim materiale, a to już świadczy o rzeczach wielkich. The Ordinary Man przebija nawet Time Astonishing, gdzie przecież zajebistą robotę odwalił przy okazji Kool Keith. Warto, a nawet trzeba, bo niby „to se ne vrati”, a jednak L’Orange od lat bawi się w reżysera porywającego odbiorcę swoimi pomysłami, zainteresowaniami i… wiedzą. Mało kto kopał na taką skalę w skrzyniach z jazzem lat 50., a w dodatku prezentując efekt finalny, który pamiętany jest przez lata.
Okej, a Open Mike Eagle? Będę szczery – nigdy za nim nie przepadałem, momentami wręcz irytowałem się słuchając docenianych w różnych miejscach Dark Comedy i Hella Personal Film Festival. Dla mnie te produkcje są delikatnie przereklamowane (tutaj wypada też wspomnieć Paula White’a, ale jego akurat przemilczę, bo wizji muzyki PW nigdy nie udało mi się do końca zrozumieć, a same bębny to nie wszystko). Nie moja bajka, dlatego sceptycznie podchodziłem do Brick Body Kids Still Daydream. A jednak! Jakie to piękne zaskoczenie, bo już od pierwszych sekund miałem wrażenie, że obcuję z jednym z najlepszych tegorocznych albumów. Jak to napisał Piotr Dobry – „art-rap bliski ulicy, nie galerii”. Koncept o życiu w chicagowskim blokowisku Robert Taylor Homes na zaskakująco przystępnych, czasami eksperymentalnych, beatach. Serio, naprawdę dobre, śmiem nawet twierdzić, że bezbłędne.
Aha, już tak na koniec – kilka dni temu Mello Music Group zapowiedziało The Brown Tape Ghostface’a i Apollo Browna, nazywając tego drugiego legendarnym producentem z Detroit. Delikatnie się uśmiecham.