Nie każdy jest gwiazdą, ale na samym początku płyty tajemniczy głos mówi, że każdy czarnoskóry nią jest. No nie wiem, bo w takim razie kim jest gospodarz? Arcy czy upadłą? W jego przypadku bycie „tylko” gwiazdą mija się z celem.
Miałem kolosalny problem z To Pimp a Butterfly. Poprzednik – good kid, m.A.A.d city – zawiesił poprzeczkę tak wysoko, że prawdopodobnie tylko sam Kendrick Lamar potrafiłby ją strącić. I zdanie o jej strąceniu zmieniałem co chwilę, bo po pierwszym odsłuchu oniemiałem i wierzcie mi – długo nie mogłem dojść do siebie. Starałem się podejść na chłodno, bez emocji. Tym bardziej, że poprzednik sprzed prawie trzech lat figuruje u mnie jako instant classic i top 10 rapowych płyt w historii.
Na szczęście podchodzę do sprawy na spokojnie. Wiem, że obcowałem, obcuję i będę obcował z dziełem wybitnym. Takim, które jest przekrojem historii czarnej muzyki w swoim najlepszym i najpiękniejszym wydaniu. Bo i ile poprzednie lamarowe rzeczy to były stricte współczesne tematy podniesione do niebotycznego poziomu, a zwłaszcza album z 2012 roku, to tutaj mamy niewiele wspólnego z tamtymi produkcjami. Oczywiście, że takie „The Blacker the Berry” mocno trąci Yeezusem, z wiadomych powodów (Assassin i jego hook), ale takich smaczków jest niewiele. I mimo że występują w tak małej ilości to nawet bardzo dobrze się składa. Sprytnie łączą „stare”, które jest w ogromnej przewadze, z tym „nowym”, współczesnym. Doskonały pomost pomiędzy dwoma, odległymi od siebie ideologicznie i stylistycznie światami.
Kompletnie nie przeszkadza mi zmiana brzmienia. Doceniam ją. Pokazała tylko to, jak uniwersalną postacią jest gospodarz. Ci, co psioczyli na jego głos, dalej będą to robić. Tak samo jak ci, którzy mają problem z jego „przeintelektualizowanymi” treściami. Ale nieważne, dla nich nie ma tutaj miejsca. Trzeba się cieszyć tym, co dał światu K.Dot, a dał wiele. Zasłuchiwał się w g-funku, klasycznym soulu, undergroundowym rapie z zachodniego wybrzeża, What’s Going On, Blue Train, Donuts i Stones Throw. Spotkał na swojej drodze Milesa Davisa, Madliba, Groovera Washingtona Jr, 2Paca, Sly’a ze swoją rodzinką, ekipę Native Tongues, Prince’a, D’Angelo z wysokości 1995 i 2014 roku i innych czołowych neosoulcowców z początku lat 00’s. Mógłbym wymienić jeszcze kilkadziesiąt innych postaci, ale nie zrobię tego. I tak będą one figurowały obok Lamara, który wszystko pięknie spaja. Oni go tylko albo zainspirowali, albo mu pomogli. On zrobił resztę.
Kiedyś zazdrościłem tym, którzy siedzieli za oceanem i mieli okazję na żywo poznawać to co się działo w 1989, 1994 czy 1996 roku. Ja za jakieś 20 lat będę słuchał tego samego od tych, którzy dopiero teraz przyszli na świat albo są za mali i nie są jeszcze świadomi tego, że gdzieś na drugim końcu świata napisała się wielka historia. Długo zastanawiałem się czy aby na pewno wklepać To Pimp a Butterfly maksymalną notę, drugą w historii bloga (pierwsza), ale zdecydowałem się. Jest dycha. Skala pitchforkowa byłaby bardziej miarodajna, bo zapewne czystego 10.0 bym nie wklepał (nie wiem czy jest w ogóle jakiś album, który by dostał ode mnie taką notę), ale okolice 9.4, może nawet 9.5 byłyby mile widziane. Takie same jak u poprzednika i takie same lub podobne, które być może by dostało z 5 hip-hopowych albumów. O ile bym nie zmienił zdania w ostatniej chwili.
Ta płyta jest jak Ameryka. Ze wszystkimi swoim wadami i zaletami. Jest to obraz gangów narkotykowych z Miasta Aniołów, jazzowej kafejki w Nowym Jorku, morderstw w Chicago, opuszczonego i zniszczonego Detroit oraz romantycznego San Francisco we dwoje. Są to też prerie Arizony, walki społeczne w Luizjanie i Alabamie oraz zaduma Wisconsin. Ameryka taka, o jakiej marzysz, ale też taka, jakiej nie chciałbyś poznać. Nawet z takim doskonałym przewodnikiem, jakim jest Kendrick Lamar. Ale jak już tam będziesz i go spotkasz na miejscu uściśnij mu dłoń i pogratuluj tego, że jest w panteonie najwybitniejszych MC’s w historii. A dla ciebie być może i tym najlepszym.
10
4 komentarze do “Nie każdy jest gwiazdą. To Pimp a Butterfly – recenzja”