Poszukiwanie na siłę analogii między Noelem a Manchesterem City nie ma sensu, bo widać je jak na dłoni. Trywialne? Takie miało być. Jak całe Chasing Yesterday.
Nie ma się co oszukiwać i nie trzeba mieć nawet na to nadziei, ale ludzie związani z Oasis nie nagrają nigdy nic wielkiego, choć s/t ekipy Noela Gallaghera z 2011 roku brzmiał momentami cudownie, a i ma specjalne miejsce w moim sercu. Tak, tak, dobrze czytacie, ten dość przeciętny album jest dla mnie osobistym klasykiem i całkiem ważną płytą w moich zbiorach (tak ważną, że nie tylko jedna edycja stoi na półce), ale nie będę pisał czemu, bo nie ma na to najzwyczajniej w świecie czasu.
Chasing Yesterday jest co najmniej klasę gorsze od albumu sprzed czterech lat, ale też co najmniej o tę samą klasę lepsze od dwóch dokonań Beady Eye razem wziętych. Teoretycznie więc jest czego słuchać, ale jeśli ktoś myśli, że warto zatrzymać się tutaj na dłużej to… tylko trochę warto. Chociażby na chwilę, żeby zanurzyć się w klasycznie brzmiącym „Rivermanie” przywołującym klasyczne brytyjskie granie sprzed 40 lat i narkotykowe ekscesy braci Gallagherów z 1997 roku. Nie da się nie lubić też „The Dying of the Light”, pomimo że jest trochę kopią „Let the Lord Shine a Light on Me” z amerykańskiej wersji deluxe poprzedniej płyty.
Tak, to są dwa punkty kulminacyjne Chasing Yesterday i kto wie czy nie miałyby szans znaleźć się na średnich płytach Oasis bądź poprzednim krążku Noela, chociażby jako strony B singli. Poza tą dwójką jest nic więcej tylko całkiem przyjemne, nic nie wnoszące i całkowicie neutralne dla ucha granie, które może towarzyszyć przy niedzielnych skacowanych porankach, które jeszcze do niedawna przeżywał co tydzień ów bohater tego tekstu.
Z drugiej strony takie „Lock All the Doors” jest plagiatowaniem samego siebie z kilku muzycznych etapów, „The Mexican” aż za bardzo mi się kojarzy z, uwaga, „Miastami i Ludźmi” Czerwonych Gitar. Tekstowo od zawsze starszy z braci nie miał za wiele do powiedzenia, jednak robił to kilkanaście lat temu z taką charyzmą, że słuchali go wszyscy: od typów z najczarniejszych zakamarków Manchesteru, przez biznesmenów z Soho aż po Damona Albarna czy skomlącego i płaczącego po dziś dzień Bono z traumą w postaci „Live Forever”. Owej charyzmy tutaj brakuje i o ile jeszcze poprzednio to jakoś nie przeszkadzało, to tutaj już nie ma nic ten bucowaty były łobuz do powiedzenia. Maybe I just wanna fly, but You’ll better say bye, bye?
Trzeba mieć świadomość, że to już nie są nagrania dla wszystkich (z naciskiem na klasę robotniczą, jak to mawiali kiedyś ci panowie), jak to w zwyczaju miało Oasis. Obecnie target jest bardziej sprecyzowany i kierowany przede wszystkim do fanów. Oni album docenią, polubią i będzie im towarzyszył przy wielu sprawach. U mnie gdzieś tam zaświta w świadomości na długo, być może nawet na koniec roku się spotkamy w dolnych rejonach listy albo obok niej. Reszta nie ma czego szukać, no chyba że lubi piwo, kobiety, narkotyki, tanie moralizatorstwo i przede wszystkim futbol. Niekoniecznie jednak ten z niebieskiej strony Manchesteru.
PS
Britpop już nie wróci.
6
3 komentarze do “Manchester City. Chasing Yesterday – recenzja”