Okładka może być trochę niejednoznaczna, bo tak naprawdę z czym my na Blunted Album będziemy obcować? Bardziej ze słoneczną i zadymioną Kalifornią czy może z powoli upadającym Detroit cały czas tęskniącym za J Dillą? Takie proste pytanie, a odpowiedź paradoksalnie bardzo trudna.
Zostawiając ten dylemat na później – warto jednak zacząć od jednej z kluczowych rzeczy. Weźcie pod uwagę, że ktokolwiek by nie robił zestawienia najlepszych polskich producentów to trochę głupio by poczynił, gdyby pominął Metro. Hecą jest jednak to, że wcale nie jest wykluczone, że kolo z Brzegu by się do takiej listy… najzwyczajniej w świecie nie załapał.
Często jest pomijany, ale wydaje się to być wielce niesprawiedliwe nie w stosunku do niego samego, ale całego polskiego hip-hopu. Mocna teza? Dziwna? Chyba nie, bo chcąc nie chcąc, jest prawdopodobnie najbardziej niedocenionym producentem w naszym kraju, a i jednym z niewielu naszych, którzy gdyby mieszkali w Stanach zarabialiby na muzyce roczną wartość PKB jakiegoś małego afrykańskiego państewka przy okazji mając szacunek wszędzie tam, gdzie się pojawia.
Zacznę jednak z grubej rury i od razu powiem, że jest to absolutnie najlepsza płyta, którą stworzył Metro. Jest też jedną z najwspanialszych polskich produkcji w ogóle, co akurat nie może wydawać się górnolotną tezą, ale zwyczajnym faktem. Tak po prostu jest. Jeszcze nigdy w historii polskiego hip-hopu madlibowo-dillowe wycieczki nie miały tak charyzmatycznego przewodnika jakim tutaj jest brzeski producent. Ja przy pierwszych odsłuchach czułem się tak, jakbym pierwszy raz w życiu obcował z instrumentalami The Unseen, Soundpieces: Da Antidote albo projektem Jaylib. Z całym szacunkiem dla wymienionych, jak i przede wszystkim Madliba, ale Blunted Album praktycznie nie odstaje poziomem. O ile z dwoma pierwszymi może przegrywać na jakimś tam polu, zwłaszcza z „helowym” LP, to już wspólny projekt Jacksona z Dillą kładzie na łopatki. Słowo.
Mógłbym jeszcze wymienić sporo pozycji w podobnej stylistyce, które są bezapelacyjnie klasyczne, tak samo jak i tych, które są klasykami w pewnym gronie, ale lwią część z nich Metro ze swoim Blunted… kładzie po prostu na łopatki. Zwróćcie uwagę nawet na sam singiel – „Gritty” – który ślicznie sobie płynie, a i gdyby znalazł się na longplayach raperów, którzy się na nim znaleźli to byłby jednym z najmocniejszych elementów ich płyt. Chyba mocne słowa w kierunku gości pokroju Oh No i Wildchilda, nie? Jest jednak też tutaj sporo kawałków, które do rapowania się nie nadają, ale doskonale umilają czas, jak np. mój faworyt „Last Joint of the Night”, puszczający trochę oczko w kierunku Karriema Rigginsa z Alone Together.
Wiecie jednak co jest najgorsze? To, że dostęp do płyty jest tak mocno ograniczony. Fajnie by było, a w zasadzie wskazane, żeby ten artefakt doczekał się kompaktowego wydania bądź legalnych plików. Z drugiej jednak strony dostęp do tego mają ci, którzy chcieli mieć i jest to w pewnym stopniu elitarne grono, które po prostu wie o co chodzi. Nietaktem by było, gdybym napisał, że spoglądam teraz na niektórych z pogardą i syndromem psa ogrodnika (he he), bo wcale tak nie jest (a czasami myśląc o niektórych bardzo bym sobie tego życzył), ale mam pewne wyrazy współczucia. Szkoda, że was tu nie ma razem ze mną, ale tylko od was samych zależy czy użyjecie odpowiedniego łoma do wyważenia drzwi Queen Size Records. Nie wiem czy wam się uda, ale zróbcie to. Maltretujcie ich, a jak pójdziecie siedzieć to przynajmniej umilicie sobie czas przy Blunted Album – być może najwybitniejszym polskim projekcie ostatnich lat.
6 komentarzy do “Lord Metro. Blunted Album – recenzja”