Krótka opowieść o tym, jak solidny album może mieć żałosne statystyki.
Ignorancja środowiska hip-hopowego w ogóle mnie nie dziwi, ale zastanawia mnie, dlaczego Zamach stanu EP został pominięty, nawet przez te najbardziej konserwatywne głowy.
Ta cisza sprawiła, że numery z epki nie mogą przekroczyć 5000 wyświetleń na YouTube, na Spotify jest niewiele lepiej, ale i tak szkoda, bo na produkcji Konrada Brzosa jest w zasadzie wszystko. Od zajebistych linijek („Popatrz na kwadraty bez ojca, na tych samych blokach / Procenty dodać kreski równa się krzyżyk i kropka”) przez całkiem solidne podkłady, które jak mało co w Polsce oddają klimaty Griseldy, a po… monotonię, która mocno się tutaj wkrada.
Konrad Brzos rapuje wyjątkowo spokojnie, nigdzie się nie spieszy, co doskonale słychać też w refrenie „Znieczulenia”, numerze w całości opartym na przeruchanym już samplu Teddy’ego Pendergrassa. Raper z Włodawy jest też uważnym obserwatorem, wie, co i jak przekazać, potrafi zobrazować najbardziej hardcorowe sytuacje. W ciągu tych 20 minut, w których przeważają osiedlowe opowieści mogące posłużyć za scenariusz do jakiegoś serialu Netflixa, ale niewiele jest też fragmentów, które prócz pojedynczych momentów, można zatrzymać na dłużej w pamięci.
Wracając jeszcze na chwilę do amerykańskiego kolektywu — w „OLO” nawija Benny the Butcher i za to osobny props. W tych czasach zagraniczne nazwisko nie jest niczym nadzwyczajnym na rodzimej płycie, zwłaszcza jeśli chodzi o emerytów lub typów, których prime popularności minął więcej niż 5 lat temu, ale ksywka, która za wielką wodą jest hot to już naprawdę rzadko spotykana opcja.
Jest dobrze, polecę każdemu, kto we współczesnej kolorowej wersji rapu szuka wszystkich odcieni szarości. Ale nie rozumiem też innej rzeczy — dlaczego na fizycznym wydaniu nie ma wyszczególnionych producentów? Tego nie kumam tak samo, jak środowiskowej olewki.
Jeden komentarz do “Konrad Brzos „Zamach stanu EP””