Ostatnio w moje ręce wpadły dwie pewne polskie płyty. Ich muzyczny poziom jest różny i na dłuższą metę raczej nie zostaną ze mną na dłużej, ale nie oznacza to, że nie będę po nie sięgał na półkę. Wręcz przeciwnie. Kto, jak kto, ale Polacy potrafią dobrze wydawać płyty. Co ciekawe – jedna z nich „była” darmowa.
W ostatnich tygodniach dostałem dwie płyty, którymi mogę zająć się dopiero teraz, bo omyłkowo zostawiłem je w swoim rodzinnym domu. Tak leżały, leżały i leżały, ale dzisiaj nie tylko o nich.
O ostatnim albumie Ostrego mówił i pisał chyba każdy w tym kraju. Jedna z lepszych płyt w jego dyskografii, aczkolwiek dla mnie z bardzo krótkim żywotem i sprawiająca, że nie mam ochoty do nie wracać. Dla mnie łódzki raper skończył się w 2007 roku, kiedy wydał świetne HollyŁódź, natomiast już potem nie potrafił mnie do siebie przyciągnąć na dłużej. Jasne, że chwilowo zachłysnąłem się Podróżą Zwaną Życiem (ej no, ale „Nowy Dzień” to kosmos!) i Życiem Po Śmierci, ale… sprawdzając to po długim czasie, nie mam ochoty tego słuchać. Fajnie i miłe, tyle.
Żeby być jednak sprawiedliwym to Snap Jazz Edition, czyli jazzująca wariacja ostatniej płyty łodzianina, jest jedną z najciekawszych polskich płyt tych starych wyjadaczy i po części przypomina jego wybitne albumy z 2003 i 2004 roku. To już prawie coś, ale jeszcze większą frajdę sprawia wersja koncertowa. Unplugged, czyli jednocześnie powrót do znanej serii MTV, to jest naprawdę to. Uwielbiam żywy hip-hop, „martwy również”, ale ten koncert jest naprawdę dobry i trochę żałuję, że nie wybrałem się na ten występ.
Sam koncert jest super, podobnie jak nagranie tej płyty, ale ludzkie pojęcie przechodzi wydanie. Te nalezy do wybitnych i przy okazji najdroższych w produkcji w dziejach pewnej polskiej. Uwierzcie – warto wydać trochę więcej na deluxe’a, bo właśnie dla takich rzeczy, kolekcjonuje się płyty. Odpuście sobie paczkę fajek i dołóżcie do tego wydania, bo będziecie obcować z historią. Serio.
Pierwotna studyjna wersja z 2016 roku należała już do wybitnych, ale tutaj to juz jest zupełnie inna liga. Taka, w której nie gra w zasadzie nikt inny na świecie. Mam w domu kilka tysięcy płyt i musicie mi wierzyć, że Polacy robią to zdecydowanie najlepiej na świecie. Perełki zdarzają się w USA, UK, Japonii i innych krajach, ale nie spotyka się tego tak często, jak u nas. Przykład? Idźcie do pierwszego lepszego Empiku i popatrzcie na półkę z płytami. Najlepiej z rapem. Zwróćcie uwagę, ile będzie tam świetnie wydanych płyt. Sporo, prawda?
Fakt faktem jestem konserwatystą, jeśli chodzi o kompakty i dla mnie absolutnie najlepszą rzeczą, którą może spotkać ten nośnik, jest czarny tray i gruba książeczka w zwykłym pudełku. Nienawidzę digipaków, wręcz nimi gardzę, bo to szybko niszczący się kawałek tektury, najczęściej lichej jakości. Nienawidzę też gatefoldów i cardboard sleeve, może nie tak bardzo, jak czerwonego barszczu i ryb, ale jednak.
O tamtej płycie powiedziano już niemalże wszystko, ale jeszcze ciekawiej wygląda i brzmi Music for Mr Fortuna Jerzego Miliana. Z samą płytą mam mały problem, bo mam ją od kilku miesięcy (podziękowania dla Stowarzyszenia Jazz Poznań, które przysłało mi płytę. Sorry, że tak późno, no ale…), ale miałem trochę ograniczony do niej dostęp.
Krótko: są to kompozycje Miliana, czyli jednego z moich ulubionych polskich jazzmanów, a nawet mogę pokusić się o małą hierarchizację i umieszczenie go w swoim top 10, wykonane przez zespół Macieja Fortuny. Teraz ciekawostki z tym związane.
Po pierwsze: wydanie jest bardzo minimalistyczne, co mi bardzo odpowiada. Trójkątne opakowanie, plakat, płyta i trochę tekstu po polsku i po angielsku. To mi się akurat bardzo podoba, ale nijak nie można tego cholerstwa wsadzić na półkę. Leży sobie gdzieś w kącie z moimi siódemkami i… kompaktowymi składankami FASRATu Maćka Sienkiewicza.
Po drugie: muzycznie jest bardzo ciekawie. Muzyka rozpisana jest zarówno na trio (co mi średnio pasuje, bo wolę większe zespoły), jak i na kwartet. Nie mam swoich faworytów. Płyta jest niezwykle równa, chociaż kompozycje wydają się być dość typowe. Zwracam jednak uwagę na jakość nagrania, bo na niezłym sprzęcie audio brzmi to naprawdę rewelacyjnie. Przestrzeń jest odpowiednia, separacja całkiem niezła, bo każdy instrument słychać bardzo wyraźnie, aczkolwiek czasami miałem problem z dynamiką dźwięków. Nie mam żadnych wielkich zastrzeżeń i, jak u Hemp Gru, to jest to.
Po trzecie: skoro te kompozycje są tak typowe i zwyczajne, to może warto je podrasować? Tu jest największy ewenement, bo można pobrać sobie aplikację, zarówno na iOS (na moim iPhone SE działa perfekcyjnie), jak i na Androida (już mniej, przynajmniej na moim służbowym Huaweiu P8 Lite), dzięki której… można samemu edytować utwory. Stretch Milian jest naprawdę kozackie!
Waży to trochę ponad 600 mega, ale naprawdę warto, bo zabawy jest od groma. Polecam pokombinować. Jest to dość czasochłonne, ale warte zachodu i godne podziwu jest to, że komuś chciało się coś takiego w ogóle robić. Nie znam drugiego takiego patentu, jeśli chodzi o konkretne płyty danego wykonawcy, no chyba że nie pamiętam, co przecież też jest bardzo możliwe.
Po czwarte: szukałem jak najwięcej informacji o płycie i dotarłem do kilku tekstów. Nie powiem, ale przy kilku złapałem się za głowę i zacząłem się zastanawiać, czy tak samo, jak w przypadku rapu, o jazzie muszą pisać przypadkowi ludzie? Litości, naprawdę. W środowisku hip-hopowym jest z tym naprawdę źle, po raz kolejny o tym wspominam, ale jazz to zostawmy już w spokoju!
Po piąte: kompletnie teraz odbiegam od tematu, bo w ostatnich dniach zasłuchiwałem się dość mocno w najnowsze dzieło Nowozelandczyka Lorda Echo pt. Harmonies. Nawet nie zdajecie sobie sprawy, jak często to było u mnie na repeacie. Nie jest to najlepsza tegoroczna płyta, ale taka, która idealnie trafiła w aurę za oknem. Fantastyczne, doprawdy.
Po szóste: wróciłem dzisiaj na chwilę do trzeciego Urbanatora i na dłużej zatrzymałem się przy pierwszym numerze, akurat z tym z jednym z dzisiejszych bohaterów. O.S.T.R. kiedyś naprawdę był dobry, a „J.A.Z.Z.” to ciągle prawdopodobnie najlepszy polski mariaż rapu z jazzem.
Po siódme, to też tak a propos (acid) jazzu, to Urbaniak wkrótce wraca z nowym Urbanatorem. Ostatnio z Hirkiem graliśmy jeden numer z nowej płyty w audycji „Soul – muzyka duszy”, „Love Don’t Grow on the Trees” z Markiem Pędziwiatrem na wokalu, i średnio to wypada. Mam pewne obawy, bo tak, jak lubię Urbanatora, to tym razem nie mam bladego pojęcia, jak to będzie wyglądało w całości. Pomagają mu z w tym ci, którym ufam, m.in. właśnie Pędziwiatr oraz DJ Eprom, ale czuję pewien niepokój.
Po ósme: mają być dwa Urbanatory, ale nic o tym nie wiecie!
Po dziewiąte: kupujcie Autentycznie, bo naprawdę warto i starajcie się zdobyć Music for Mr Fortuna.
Idę szykować się na Kempa, yo.