Ostatnie dni spędzam w towarzystwie polskiego hip-hopu. Ten zza wielkiej wody i reszta gatunków zeszły na dalszy plan. Sorry, taki mamy klimat.
Wszystko wróci do normy na dniach, tymczasem jednak pochłaniam i przypominam sobie strasznie dużo rodzimej klasyki, zwłaszcza wrocławskiej, którą cenię niesamowicie wysoko i stawiam na równi ze sceną warszawską, a już na pewno wyżej od poznańskiej. Tymon, Jot, Roszja itd., wiecie ocb. Ilość dobrego/świetnego materiału z tamtych rejonów powala, a należy też pamiętać, że nawet w tym roku Breslau zaatakował całkiem mocno z kościejowską TWB Erą. Ale dobra, dzisiaj nie o nich. WWA.
Wczoraj zasłuchiwałem się m.in. w demo Flexxipu. Album, znany mi tak samo dobrze jak Fach, który wleciał na głośniki zaraz po nielegalu. Nie chcę i nie będę się tutaj silił na hipsterkę z dziwactwami, ale serio uważam, że dzieło, które ukazało się rok przed oficjalnym debiutem wydanym przez T1 Teraz jest… po prostu lepsze.
Najrozsądniejszym wyjściem byłoby ocenić na swoim RYM (sprawdźta se jak chcecie) obydwie płyty na 8/10, ale całościowo przemawia do mnie bardziej, ekhm, debiut i być może to samobójstwo, ale wklepałem mu 9. Za dużo mam do tej pozycji sentymentu, za dużo wspomnień, za dużo emocji. Mało komu udało się w Polsce tak mocno oddać klimat ostatnich dwóch albumów A Tribe Called Quest i Commona z wysokości lat 1997-2000 (twierdzę, że najbliżej klimatycznie będą stały fantastyczna epka Ansamblu, na której Wena jest w 100% słuchalnym, jeszcze nie tak wkurwionym, zajawkowiczem oraz Polistyren coś tam, o którym pisałem już tutaj). Najbardziej klimatyczne beaty, jakie kiedykolwiek stworzył Mes (bez cienia wątpliwości i z całym szacunkiem dla jego producenckiego kunsztu, który nieraz przecież udowadniał) idealnie nadawały się pod melorecytacje warszawskich małolatów. Gości trochę bardziej uzdolnionych od rówieśników.
Mimo nienajlepszych warunków technicznych, player-cwaniaczek i poeta-erudyta, w kwestii rapowych skilli wyprzedzili scenę o lata. W opozycji do przeciętnego rapera imponowali intelektem, charyzmą i tym, czego nie miała większość duetów/składów w ówczesnym czasie – chemią. Znakomicie się uzupełniali. Kontrast od nich bijący dopełniał się niczym yin-yang. To było, kurwa, wtedy WOW. Wystarczyło to, żeby chwycić mnie za serce, żeby czekać na rozwój wydarzeń i żeby mocno kibicować. Jak się po kilku latach okazało – już tylko jednemu.
A propos dema warto jeszcze odnotować kilka faktów. Jakaś laska (laski?) w refrenie „Relaxu”, która podobno wpadła na melanż, dograła się i słuch o niej zaginął. Cały czas aktualny numer „Ty tworzysz, ja tworzę” będący drogowskazem dla wszystkich gwiazdeczek pokazujących „swoją” sztukę po nagraniu 3 kawałków w życiu (co i tak nie przeszkadza zdobyć złotej płyty). Niejaki Pacjent. Boss Dizkret – największa utrata w historii polskiego rapu, i znowu możecie mnie dissować, ale dla mnie to strata większa jak „zniknięcie” Eisa. „El-ej” będące, z całym szacunkiem dla Sokoła i jego opowieści, najlepszym polskim storytellingiem ever. Byłoby trochę tego jeszcze…
No. Z całą wielką sympatią dla Fachu, to jednak ta demówka jest moją ulubioną produkcją Mesa poza oczywistym* i jest świetnym preludium do na maksa niedocenionego i niesłusznie pomijanego Billingu Emila Blefa. Błagajcie na kolanach o reedycję, najlepiej w pakiecie. Sami wiecie z czym.
* proste, że Alkopoligamia: Zapiski Typa
Zdjęcie/photo: Błażej Pszczółkowski