Co jak co, ale ja uwielbiam po prostu do nich wracać. I nader często to robię. Czasami odnoszę wrażenie, że za często.
O najnowszym dziele kolesi z Nowej Zelandii (podobno piękny kraj, mam zamiar kiedyś się wybrać na wycieczkę, ale wiecie jak to jest) pisałem całkiem niedawno. Wystawiłem oczywiście pochlebną ocenę, bo jakżeby inaczej? Z debiutem jest podobnie, a nawet lepiej.
Bardzo, ale to naprawdę bardzo często wracam do tej cudownej płyty z 2010 roku. Electric Wire Hustle zostało nagrane jeszcze z Myele Manzanzą w składzie i to trochę słychać. Bębniarzem jest niezłym, ale też bez przesady. Traktujmy się poważnie. Swoje bardziej jak tutaj pokazał na solowym One, również wydanym dla BBE. Na pewno perkusja jest tu bardziej „urozmaicona” jak na Love Can Prevail, a i w produkcji wniósł sporo swoich pomysłów w kilka utworów.
Swoje robią natomiast Mara TK i Taay Ninh. Od samego początku prowadzą nas przez swoją wizję soulu i elektroniki. Wychodzi im to świetnie, zwłaszcza w komponowaniu muzyki, bo tekstowo są to wysokie stany, ale nie pierwsza liga. Chociaż… „Waters” i „Gimme That Kinda” mogą temu przeczyć.
Aha, i jest to jeden z nielicznych albumów, które posiadam w swoich zbiorach, którego nienajlepsza jakość wydania jest jego… zaletą. To potrafi tylko BBE.
PS
Liczba fanów Electric Wire Hustle wynosi obecnie 16930. Kacpra HTA 116179.