Za kulisami polskiego rapu. Jak wygląda scena od środka?

„Nic i nikt nie ukształtowało mnie jak polski hip-hop”.

Wspominałem o tym wielokrotnie – i na blogu, i w wielu innych miejscach. Polski rynek z książkami hip-hopowymi lub tymi, które w mniejszym lub większym stopniu o temat zahaczają, do okazałych nie należy.

Tym razem możemy dorzucić się do czegoś, czego jeszcze u nas nie było. Do kulis koncertowych scen, festiwali i nie tylko. „Przezroczysta krew”, bo tak nazywa się książka Pszczółkowskiej, to jej podsumowanie ostatnich 10 lat i pracy z większością polskich raperów, zarówno największych gwiazd, jak i tych mniejszych.

Kim jest Pszczółkowska? Przeciętnemu słuchaczowi nic to nie mówi, bardziej obeznanemu w temacie zapewne również, ale jak sama mówi, zna praktycznie dziewięciu na dziesięć polskich raperów, których wymienilibyście jednym tchem. Przez dekadę pracowała na festiwalach (wiadomo, moja ulubiona stage managerka na Polish Hip-Hop Festival), trasach koncertowych i pojedynczych eventach, m.in. trasie Taconafide. To oczywiście nie wszystko, a i rozpisywać się na ten temat też za bardzo nie ma potrzeby, bo jej „Przezroczysta krew” i tak obroni się sama. Delikatnie reasumując: wasi ulubieni raperzy pili z nią wódkę i gadali o życiu, pożyczali pieniądze na narkotyki czy randki z dziewczynami, które potem zostały ich żonami. W niektórych miejscach pojawiają się ich ksywki, gdzie indziej są anonimami, których część branży i tak rozszyfruje.

Teraz wszystko to zostało spisane z okazji jej 30-tych urodzin i jest to w pewien sposób jej „pożegnanie z branżą”. Premiera „Przezroczystej krwi” Pszczółkowskiej już niedługo, zbiórka potrwa jeszcze kilkanaście dni. Na teraz autorka uzbierała 62 proc. z zakładanych 10 tys. zł, więc warto się pospieszyć.

Poniżej zostawiam baaardzo obszerny fragment publikacji i od siebie dodam tylko, że warto czekać. Nie będzie dodruków i tym podobnych zabiegów. Wydrukuje się tyle, ile Ciocia Bzy uzbiera, także zachęcam – ode mnie przelew poszedł już kilka dni temu.

Woda od zawsze była moim ukojeniem.

Nieważne, czy mówimy o deszczu bębniącym o dach, czy o nurkowaniu w wannie dopóki starczy oddechu. Tym razem potrzebowałam spokoju i oczyszczenia. Zanurzyłam się cała wypuszczając bąble powietrza nosem i pozwoliłam, żeby ulga wypełniła mnie po same opuszki palców.

Życie zatoczyło koło – znowu byłam sama. Mogłam wymyślić się na nowo i wyrwać z matni stąpających mi po piętach trupów przeszłości przynajmniej na jakiś czas. Dobrze, że są jakieś wartości stałe w tej układance, a wyparcie to mój ulubiony etap radzenia sobie z traumą. Żyję wtedy złudzeniami normalności. Adrenalina w ludzkim ciele odpowiada za reakcję organizmu na bodźce i często w ułamku sekundy zapada decyzja: walcz lub uciekaj. Jeszcze kilka godzin temu moje ciało wybrało walkę, choć miałam wrażenie, że obserwuję całość tego gówna gdzieś z boku – jak mucha na ścianie.

Miś lubił sobie wieczorem opierdolić makaron po powrocie z trasy, bo węglowodany były jak brygada ratunkowa dla wszystkich toksyn, które przyjął w ciągu weekendu. Miś lubił mieć posprzątane i pachnące mieszkanie. Miś lubił mieć wydepilowaną, opaloną i uśmiechniętą dziewczynę w domu, która w lot łapie wszystkie jego żarty, rozumie branżę i nigdy nie marudzi. Miś lubił wyjścia na miasto, gdzie z jednego piwa ze znajomymi robi się powrót do chaty na czworaka o 8 rano po tym jak pił wódkę na Placu Zbawiciela z lokalnymi Cyganami. Miś lubił przed ludźmi obejmować mnie, całować w czółko i nazywać swoją pszczółką. Ewentualnie Zuziną. A jak cokolwiek było nie tak to Miś lubił zabrać swoje 120 kilo żywej masy i wyprowadzić się z sypialnianej antresoli na kanapę z Ikei, której po kilku tygodniach już nawet nie próbował rozkładać jak najebany zasypiał przy serialikach. Czasem próbowaliśmy sobie wyjaśnić, dlaczego sprawy powinny wyglądać inaczej. Nie podnosiliśmy wtedy głosu. Nigdy. Seks był coraz rzadszy i mniej spontaniczny, zazwyczaj z mojej inicjatywy. Z czasem trwania tej karykatury związku jednak wszystkie zbliżenia były coraz agresywniejsze. Jakbyśmy próbowali wyruchać to czego nie dało się wykrzyczeć w cywilizowany sposób. Siniaki musiałam chować pod długimi rękawami. I opowiadać znajomym z pracy jaka to ze mnie niezdara, bo potknęłam się na prostym chodniku. Znowu miałam 10 lat i znowu czułam, że nikt na świecie nie może znać prawdziwego rodowodu tych jebanych siniaków i strupów. Życie zatoczyło koło – znowu byłam sama.

Tym razem jego powrót z trasy był bardziej emocjonalny. Wrócił nie skacowany, a najebany jak szpadel i widząc, że gotuję mu jego ulubione śmierdzące owoce morza – złapał za patelnię z sosem i rozjebał ją o ścianę. Stwierdził, że na pewno byłam na mieście i zapraszałam na chatę obcych typów, kiedy go nie było. Stwierdził, że sukienka, którą mam na sobie jest strasznie dziwkarska i na moje hasło, że to ta sama, którą miałam na naszej pierwszej randce, dodał, że widocznie od zawsze byłam dziwką. Złe słowa nie zaskoczyły mnie, rzucanie przedmiotami też nie. Do widoku pijanych typów przyzwyczajona jestem od dzieciństwa. Zaskoczyło mnie jednak to jak pierwszy raz próbował mi przypierdolić z pięści w twarz. Odsunęłam się w porę, żeby trafił w ścianę za mną, ale policzkiem uderzyłam o wieszak na ubrania. Poczułam krew w ustach i cieknącą wydzielinę z nosa. Podszedł bliżej, złapał mnie oburącz za ramiona i przyparł do ściany tak, że ledwo dotykałam końcami palców do podłogi. Podświadomie i automatycznie zgięłam kolano uderzając go jak najmocniej się da w spasłe podbrzusze i liczyłam, że trafię go w jaja, i sprawię mu ból na tyle duży, żeby mnie puścił. Udało się, skulił się chowając między udami ręce złożone w koszyczek i pisnął jak mały pies, któremu niechcący staniesz na ogon jak biega zbyt uradowany wizją rychłego spaceru. Odruchowo kopnęłam go jeszcze raz. Powiedziałam mu, że to był ostatni raz, kiedy ktokolwiek rzucił mną o ścianę. A potem bez krzyku, bez płaczu, bez drżenia rak złapałam za nóż leżący na blacie.

Popatrzył na mnie, a w jego oczach widziałam zagubienie, widziałam bezradność, widziałam zwierzęcy wkurw i chęć wyładowania frustracji. Byłam jedynie workiem treningowym, który akurat pojawił się w zasięgu. Nie było to nic personalnego. Nie zasłużyłam na to. Byłam tłem do rozgrywającego się w nim dramatu niespełnionego alkoholika-artysty. Zasnął na dywanie zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć. Po fakcie już w taksówce na Gocław stwierdziłam, że zasada nie kopie się leżącego nie ma zastosowania, jeśli leżący próbował przed chwilą zrobić Ci krzywdę.

Między nami nie było namiętności już od dłuższego czasu. Nie wiem, czy kiedykolwiek go kochałam, chociaż pisałam w odpowiedzi na jego wiadomości, ze ja go też KC i że też tęsknię i że też nie mogę się doczekać aż wrócimy z wyjazdów. A potem wracaliśmy do scenariusza – on na kanapie, ja na mieście ze znajomymi, żeby na to nie patrzeć. Miałam wyrzuty sumienia względem samej siebie, że ciągnęłam to tak długo i wyrzuty sumienia w stosunku do niego, bo przeprowadził się dla mnie do Warszawy w 2013.

Bzy Pszczółkowska

Zachęcam raz jeszcze, projekt wesprzecie tutaj.

Autor: Dawid Bartkowski

Bloger, pismak, krytyk, prowokator, pijarowiec.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *