Tre Hardson „Liberation”

Tre Hardson Liberation

Zanim wszystkim w końcu powiem, dlaczego na starość mi się pozmieniało i wolę dobry rap z Kalifornii jak ten ze wschodniego wybrzeża, to warto sobie przypomnieć jedną z nielicznych solowych spuścizn po klasycznym The Pharcyde.

Ostatnio nie mając czego słuchać postanowiłem sięgnąć z półki losowy album i padło akurat na Liberation Tre Hardsona, znanego również jako SlimKid3. Nie wiem ile czasu tego nie słuchałem, ale kilka lat z całą pewnością i kto wie czy nie było to ostatnio przed 2010 rokiem… Dawno temu, nie?

Wg niektórych źródeł jest to drugi album najbardziej charakterystycznej postaci z ekipy z Los Angeles. Podobno debiutem był The Legend of Phoenix z 2000 roku (nagrany przez niego pod pseudonimem takim, jak nazwa albumu), którego okazji sprawdzić nie miałem z prostego powodu: jego cena na Discogs wynosi ponad 200 baksów, więc mało to nie jest, a i nie do końca jestem pewien czy nawet mając taki hajs, zdecydowałbym się akurat kupić ten album. No, ale dobra, niektórzy uważają że prawdziwym debiutem jest opisywany krążek, który w moje płytotece zapisał się tym, że nie pamiętam jak się tam w ogóle znalazł – jako jeden z nielicznych.

Oprawa graficzna doskonale oddaje ducha albumu, a zdjęcie z tylnego coveru – siedzącego gospodarza gdzieś na odludziu z jakimiś kaktusami w tle, tylko potęguje doznania i pozwala się jeszcze bardziej wczuć w klimat, który został wykreowany przez kilka postaci z Tre na czele. Muzyka, za którą odpowiadają m.in.: Evidence, Suga Pop, Anthony Walker, Fatjack, Printz Board, Bob Powers, The Angel oraz sam gospodarz jest zawieszona gdzieś pomiędzy farsajdowymi Bizarre Ride II Pharcyde a Labcabincalifornią. Dużo sampli, których „pochodzenie” i „gatunkowość” po części ukazuje okładka, ale również sporo żywych instrumentów, za co należą się ogromne brawa.

O ile świetna warstwa dźwiękowa wprowadza w odpowiedni nastrój i pozwala wczuć się w klimat, to jednak na pierwszy plan wysuwają się wokale Hardsona, który nie dość, że jest bardzo dobrym raperem, to na dodatek potrafi śpiewać. Znakomicie odnajduje się ze swoim melodyjnym flow na beatach, zgrabnie przechodząc ze śpiewu do rapu, ukazując przy tym swój rozwój i kierunek obrany od początku kariery. Bo tutaj już nie ma miejsca na bzdury jak w 1992 roku, jest poważniej, ale nie aż tak, że dominuje grobowy nastrój. Minusem tego jest to, że większość konceptów i patentów nie zapada w pamięć, tak jak chociażby te z „Passin’ Me By” lub „Soul Flower” sprzed ponad 20 lat. Nie oznacza to jednak, że jest źle, wręcz przeciwnie, ale łatka zbakanego małolata do niego przylgnęła chyba na stałe, więc ciężko jest się przestawić.

Warto, a nawet trzeba, bo choć może nie jest to wielki skarb, to ten album który ma swoją artystyczną wartość. Nie brzmi nawet w połowie tak dobrze jak dwa pierwsze legendarne krążki macierzystej formacji (zresztą, mało które hip-hopowe płyty takie są), ale broni się tym, co jest istotne dla muzycznej hipsterki: jakością, którą poznało tak naprawdę niewielu.

Autor: Dawid Bartkowski

Bloger, pismak, krytyk, prowokator, pijarowiec.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *