Miejska alienacja to jednak coś pięknego. A jeszcze najlepiej siedzieć gdzieś głęboko w podziemiu, żeby nikt o tobie się nie dowiedział. Co za ludzie…
Jest rok 1994. Dzień nieważny, godzina 19.
Jesteś zmęczony. Dzisiejszy dzień znużył cię niesamowicie. Półprzytomny kręcisz się po salonie w poszukiwaniu jakiejś rozrywki. Postanawiasz sięgnąć po blanta i mocniejszy alkohol. Zasiadasz na kanapie, odpalasz jointa, nalewasz sobie dobrego drinka i zaczynasz zapominać o tym, co stało się kilka godzin wcześniej. Masz to gdzieś. Przenosisz się do jakiegoś własnego wymiaru, takiego w którym głównym bytem jesteś ty i coś jeszcze. Coś, co sprawia ci niesamowitą przyjemność w połączeniu z różnymi używkami.
Przed sobą masz okno. Jest noc, ale widzisz światła miasta miejskiej metropolii. Nowy Jork jest wielkim miastem. Żyje się tutaj 24 godziny na dobę i wiesz, że jedyną ucieczką od tego, jest twój mały pokój. Każda chwila spędzona przy takim widoku nastraja cię do nowych to refleksji. Nad wszystkim. Pomaga ci w tym drugi album Digable Plantes. To „coś”, co figuruje obok „ciebie” w innej przestrzeni.
Wiesz, że Blowout Comb to coś więcej niż muzyka. To świadectwo doskonałości, niemalże pozbawione wad, o ile takowe posiada. Być może apogeum twórczości trzech osób. Osób z intelektem grubo ponad przeciętnym, ale zawsze stojących gdzieś z boku. Osób, których talentem można by było obdzielić większość sceny, a i jego resztki pozwalałyby nagrać jeszcze coś wspaniałego. To potrafią tylko najlepsi. A nawet jeśli nimi nie są, to są po prostu ważni i robią rzeczy ważne. To powinno wystarczyć.
Jest rok 2014. Dzień nieważny, godzina 19.
Jesteś zmęczony. Dzisiejszy dzień znużył cię niesamowicie. Półprzytomny kręcisz się po salonie w poszukiwaniu jakiejś rozrywki. Postanawiasz sięgnąć po blanta i mocniejszy alkohol. Zasiadasz na kanapie, odpalasz jointa, nalewasz sobie dobrego drinka i zaczynasz zapominać o tym, co stało się kilka godzin wcześniej. Masz to gdzieś. Przenosisz się do jakiegoś własnego wymiaru, takiego w którym głównym bytem jesteś ty i coś jeszcze. Coś, co sprawia ci niesamowitą przyjemność w połączeniu z różnymi używkami.
Przed sobą masz okno. Jest noc, ale widzisz światła miasta miejskiej metropolii. Londyn jest wielkim miastem. Żyje się tutaj 24 godziny na dobę i wiesz, że jedyną ucieczką od tego, jest twój mały pokój. Każda chwila spędzona przy takim widoku nastraja cię do nowych to refleksji. Nad wszystkim. Pomaga ci w tym drugi album Hawk House. To „coś”, co figuruje obok „ciebie” w innej przestrzeni.
Wiesz, że A Handshake to the Brain to coś więcej niż muzyka. To świadectwo doskonałości, niemalże pozbawione wad, o ile takowe posiada. Być może apogeum twórczości trzech osób. Osób z intelektem grubo ponad przeciętnym, ale zawsze stojących gdzieś z boku. Osób, których talentem można by było obdzielić większość sceny, a i jego resztki pozwalałyby nagrać jeszcze coś wspaniałego. To potrafią tylko najlepsi. A nawet jeśli nimi nie są, to są po prostu ważni i robią rzeczy ważne. To powinno wystarczyć.
Jest rok 2015. Dzień nieważny, godzina 19.
Jestem trochę zmęczony. Dzisiejszy dzień wcale jednak mocno mnie nie znużył. Kręcę się po salonie w poszukiwaniu jakiejś rozrywki. Postanawiam sięgnąć po mocniejszy alkohol. Zasiadam na kanapie, nalewam sobie dobrego drinka i zaczynam myśleć nad wszystkim. Ma gdzieś wszystko. Przenoszę się do jakiegoś własnego wymiaru, takiego w którym głównym bytem jestem ja i coś jeszcze. Coś, co sprawia mi niesamowitą przyjemność w połączeniu z używką.
Przed sobą mam okno. Jest noc, ale nie widzę świateł miasta miejskiej metropolii, chociażbym bardzo tego w tym momencie pragnął. Płock nie jest wielkim miastem. Nie żyje się tutaj 24 godziny na dobę i wiem, że wcale nie muszę od niego uciekać. Każda chwila spędzona przy takim widoku nastraja mnie do nowych to refleksji. Nad wszystkim. Pomaga mi w tym drugi album Hawk House. To „coś”, co figuruje obok „mnie” w innej przestrzeni.
Wiem, że A Handshake to the Brain to coś więcej niż muzyka. To takie małe świadectwo prawie doskonałości, niepozbawione wad, a takie oczywiście posiada. Być może jest to apogeum twórczości trzech osób. Osób z intelektem grubo ponad przeciętnym, ale zawsze stojących gdzieś z boku. Osób, których talentem można by było obdzielić większość sceny, a i jego resztki pozwalałyby nagrać jeszcze coś wspaniałego. To potrafią tylko najlepsi. A nawet jeśli nimi nie są, to są po prostu ważni i robią rzeczy ważne. To powinno wystarczyć.
Skojarzenia Hawk House z Digable Planets nasuwają mi się same. Trzy osoby: dwóch facetów, jedna babka. Olbrzymie talenty, zakopane gdzieś pomiędzy tych bardziej znanych, niekoniecznie lepszych. Drugi album jest dotychczas największym osiągnięciem, chociaż w przypadku amerykańskiego trio może być to dość kontrowersyjna teza, ponieważ jak powszechnie wiadomo, obydwa ich arcydzieła wymykają się poza jakąkolwiek skalę oceniania muzyki. Z rezydującymi w południowym Londynie tego problemu nie ma, bo na ostateczną ocenę i twórczości jest zdecydowanie za wcześnie. Są póki co na dobrej drodze, żeby być wielkimi.
Debiut z 2013 roku, również poznany raptem kilka dni temu, był świetny. Jedna z najlepszych produkcji tej dekady i uwierzcie, że jak dane będzie nam się „przeczytać” za kilka lat w podsumowaniach dziesięciolecia to oni się tam znajdą. I coś mi się wydaje, że będą wysoko, ale nie aż tak, jak ubiegłoroczny następca A Little More Elbow Room. Dawno nie słyszałem tak inteligentnej hip-hopowej produkcji rodem z Wysp (ostatnia to chyba Ill Manors Plan B z 2012 roku). No więc czym tak naprawdę jest A Handshake to the Brain? Tym:
1. Mieszanką Digable Planets, drugiego Pharcyde i A Tribe Called Quest. Może jest w tym trochę Justice System, Fugees i mniej znanych kanadyjskich składów z tamtego okresu. Tym, czego czasami dziś brakuje.
2. Powrotem do undegroundowych jazz rapowych brzmień. Takim, który jest na maksa dopieszczony, mimo niszy, którą reprezentuje.
3. Świetnym i przyjemnym tekstowo albumem. Takim, który pozwala uwierzyć, że południowe londyńskie ulice to nie tylko rzyganie, ćpanie i chlanie.
4. Doskonałą, aczkolwiek nieznaną mi produkcją. Taką, która nie zdradza kto jest jej autorem. Ja przynajmniej nie znalazłem jakichkolwiek informacji kto to wyprodukował (poprzedni produkowali m.in. Ta-Ku i Eric Lau). Cholera wie, ale jest obłędnie.
5. Albumem z jedną wadą: skitami i introdukcjami, które mogliby sobie w sumie podarować, bo z każdym kolejnym odsłuchem trochę męczą. No ale to czepialstwo na siłę i sztuka dla sztuki.
Wiecie co? Nie życzyłbym sobie (i wam w sumie też), żeby skończyli tak jak Butterfly, Doodlebug i Ladybug Mecca na dwóch płytach. Życie jest zbyt piękne i krótkie, żeby zostawić po sobie tylko dwa, szkoda że tylko cyfrowe, dzieła.
8
2 komentarze do “Świadectwo doskonałości. A Handshake to the Brain – recenzja”