Trochę jak z filmami Vegi. Wiesz, czego się spodziewać, więc to dostajesz.
Oczekiwań wobec debiutu Sebastiana Fabijańskiego nie miałem żadnych. Logiczne. Wiedziałem jednak, co mnie może spotkać. Trochę zajawki, masa tandetnych wersów („Śmierdzę filozofią swojej ciężkiej nienawiści / Mam jej potąd, ale biorę ją na cycki”), rap na poziomie nizin YouTube’a. Obiecująco zapowiadały się za to podkłady i muszę przyznać, że pod tym względem jest nieźle.
Jest zwyczajnie słabo, a w wielu momentach wręcz niesłychanie źle, a apogeum następuje wraz z fatalnym refrenem w „Bezkrólewiu”. Całość brzmi tak, jak eksploracja YouTube’a w poszukiwaniu mniej znanych zwrotek z Hot 16 challenge (odbiegając od tematu – szesnastka dzisiejszego bohatera była naprawdę niezła!) – dają one fun, ale nie taki, jaki ich autor miał na myśli. Różnica jest tylko taka, że tutaj wszystko jest znacznie lepiej zrealizowane. Dużo tłumaczą wersy z „Dirty Dancing” – „Aktor-raper, wszystko w jednym / W atmosferze kontrowersji”. Niestety, ale tego nie da się wytłumaczyć zajawką czy miłością do rapu.
fragment recenzji na Interii
Pełny tekst znajdziecie tutaj.