W tym smutnym antymuzycznym państwie internetowe znajomości mają to do siebie, że dzięki nim można trafić czasami na małe perełki. Nie spodziewałem się, że rap prosto ze Świnoujścia dostarczy mi aż tyle frajdy.
Sebola z neta kojarzę od dawna, a w zasadzie od lat, bo byłem stałym czytelnikiem jego bloga, który niestety już jest nieaktywny od dawna. Prywatnie znam go od iluś tam miesięcy i koleś związany z Warsoul, EABS i innymi ciekawymi inicjatywami doskonale wie, że cenię go za dobry gust (ej, „Purpurowe Rejsy” są kozackie!).
Ostatnio w jednej z prywatnych rozmów polecił mi kompletnie nieznany materiał, jakim jest SZtuka SZemrana niejakiego (nie mylić z nijakim!) Siwuza. I wiecie co? Gdybym się znalazł w świnoujskim porcie to zapewne bym odpłynął na statku wraz z dźwiękami. Pytanie tylko na jaką odległość?
Raczej nie za daleko, ale nie dlatego, że jest to płyta słaba. Wręcz przeciwnie, ale to nie jest album do którego będę regularnie wracał, a jeśli już kiedykolwiek to nastąpi to co najwyżej ze 2-3 razy w życiu i wystarczy mi do samego końca. Jak większość płyt 7/10. Wiecie, za dużo słucham muzyki, żeby poświęcać swój czas na produkcje, które są „tylko” dobre, a właśnie takie określenie idealnie pasuje do drugiego longplaya Siwuza.
Pierwszego nigdy nie słyszałem, ba, „chyba” nigdy wcześniej nie słyszałem o samym raperze, co stawia mnie w trochę niezręcznej sytuacji, bo… z tych wszystkich polskich tegorocznych płyt wydana kilka tygodni temu SZtuka SZemrana jest jedną z lepszych i z całą pewnością najciekawszych. Może nie jest to wielki wyczyn na naszym podwórku, ale wyczynem jest już sam fakt, że tak potrafię określić dany album. Konieczne do odnotowania, tym bardziej że gospodarz naprawdę ma się czym pochwalić.
Zajebista paleta brzmień, do której wprowadza w „Intrze” jeden z moich ulubieńców, czyli Marek Pędziwiatr, potrafi mi delikatnie zaimponować, co w przypadku rodzimego hip-hopu zdarza się niezmiernie rzadko. Sampling zgrabnie mieszający się ze współczesnym brzmieniem i żywym instrumentarium jest naprawdę niezły, podobnie jak rap gospodarza.
Niestety, ale nie mogę zgodzić się z podesłaną mi informacją, że „całość to odpowiednio zbalansowany materiał, przeplatany kalifornijską lekkością oraz goryczą rodem z NY”. Chyba nie, a raczej na pewno nie dla mnie, bo na moje uszy album to współczesne Chicago w swojej najlepszej formie – Mick Jenkins i te sprawy. Całkiem niezła rekomendacja z mojej strony, nie?
Wiecie co? Bardzo mocno ograniczyłem pisanie o chujowych, słabych i średnich płytach. Szkoda mi marnować czas na coś, o czym można przeczytać gdzie indziej, albo na byle gówno, dla którego nie powinno być tutaj miejsca. Dziwi mnie jedno – dlaczego nie ma miejsca w sieci dla albumu Siwuza, bo widzę że nikt o tym nawet nie wspomina. Serio? Tylko ja?
Sprawdźcie, naprawdę warto i chyba widzimy się w podsumowaniu na koniec roku. Mała rewelacja.
Jeden komentarz do “Rap ze świnoujskiego portu”