Rzadko jest okazja, aby porozmawiać z kimś, kto otrzymał spore wyróżnienie na MySpace. Znacie MNGST? Ja też nie, więc tym bardziej zapraszam.
Ciągle dostaję press packi i informacje o nowych singlach, czy wydawnictwach, zarówno tych mainstreamowych, jak i podziemnych. Czytam, sprawdzam, rzadko kiedy mnie interesują. I w tym przypadku było podobnie, z jednym małym wyjątkiem. O ile Funkufo, debiutancki album MNGST, nie wyróżnia się niczym nadzwyczajnym, to już wątek o MySpace wydał mi się ciekawy i na tyle niewiarygodny, że postanowiłem dowiedzieć się czegoś więcej.
O tym, kim jest raper, nowej płycie i jej słuchaczach, początkach hip-hopu w Piotrkowie Trybunalskim i dużym wyróżnieniu dla artystów bez kontraktu w poniższej rozmowie.
Zacznę od rzeczy banalnej. Nie ma zbyt dużo informacji o MNGST, więc masz kilka zdań na to, żeby się przedstawić i zaprezentować z jak najlepszej strony. A więc…?
Cześć. Mam na imię Kuba. Przez 30 lat nagrywałem pod pseudonimem Mangusta. Pod koniec zeszłego roku przekształciłem swoją ksywę, usuwając z niej samogłoski. W ten sposób narodził się MNGST. W 1993 roku zacząłem robić pierwsze beaty zainspirowany przez kumpla z liceum [tetno], od którego dostałem program Fast Tracker i przejściówkę umożliwiającą samplowanie kaset z boomboxa Hitachi, a dwa lata wcześniej zacząłem pisać teksty zafascynowany inspirowaną rapem płytą Kazika Spalam się. Przez trzy dekady tworzenia muzyki sięgam zawsze głęboko do wnętrza, aby wydobyć z niego to, co najcenniejsze, a jednocześnie nigdy nie zapominam o pielęgnowaniu ciekawskiego dziecka, które żyje w każdym z nas…
Niedawno wydałeś swój debiutancki longplay. Trzeba było czekać na niego wiele lat. Dlaczego tak długo?
Nie mam żadnych ram czasowych w tworzeniu, chyba że czasem sam sobie je narzucę. Debiutancki album nagrałem około 2007 roku w Łodzi w studiu Janusza Nastarowicza, ale on był nagrany dla siebie i znajomych. Miał też zupełnie inną tematykę, z którą teraz się nie utożsamiam. Funkufo nagrałem w Warszawie w latach 2015 – 2017 i też początkowo nie planowałem go wypuszczać, ale mój producent, z którym nagrywam kolejne płyty, namówił mnie na podzielenie się tym materiałem ze światem i jestem mu za to wdzięczny. To miłe uczucie, że teraz moja muzyka słuchana jest na całym świecie.
Na całym świecie? Czyli kto i gdzie tego słucha? Brzmi to trochę abstrakcyjnie…
Tak, wiem, dla mnie też to było abstrakcyjne. Muszę przyznać, że nie dowierzałem, widząc statystyki na Spotify zwłaszcza w dwóch pierwszych miesiącach. Prawdopodobnie nie są to natywni mieszkańcy tych krajów. Przypuszczam, że jest to w dużej mierze Polonia. Najwięcej ludzi słuchało mnie początkowo za oceanem. Może wywiad z tobą sprawi, że będę miał więcej słuchaczy w Polsce.
Dostałem od ciebie press pack. Zauważyłem, że zacząłeś interesować się hip-hopem już pod koniec lat. 80. Co ciekawe, jesteś też z Piotrkowa Trybunalskiego, jak Born Juices. Miasto małe, ale jednak byliście zapatrzeni na nową jak na tamte czasy muzykę. Mieliście do niej dostęp.
Tak, byliśmy wtedy zapatrzeni w rzeczy, które powoli spływały do nas ze Stanów, jak np. Run-D.M.C., N.W.A. czy Public Enemy. Znałem się z Born Juices i oni też podkręcili moją pasję do tworzenia rapu w pewnym stopniu. Miasto, zwłaszcza małe, jest jak organizm i wszystkie komórki go tworzące gdzieś tam na siebie oddziałują.
Ja w latach 90. słuchałem bardzo różnorodnej muzyki, bo to była złota era nie tylko w hip-hopie. Kocham pierwsze płyty A Tribe Called Quest, Wu-Tang Clanu, Beastie Boys, EPMD czy Salt’n’Pepa, ale też ciężkie zespoły gitarowe takie jak Rage Against the Machine, Sick of it All, Pantera czy Sepultura grają w moim sercu po dziś dzień. Docierały one wtedy do mnie głównie na kasetach magnetofonowych wydawnictwa „Takt”, ale także dzięki programowi „Yo! MTV Raps” a pózniej „Viva Zwei Supreme”. Kasety VHS z teledyskami z tych programów oglądałem na okrągło. Nadal gdzieś je mam i zamierzam zdigitalizować, bo są kopalnią wiedzy o kulturze hip-hop, zwłaszcza kilkugodzinne wywiady z KRS-One czy koncerty Cypress Hill Family.
Warto zatem, abym wspomniał też o producentach hip-hopowych, którzy wywarli na mnie duży wpływ. Byli to bez wątpienia: Jam Master Jay, DJ Muggs, RZA, DJ Krush, J Dilla, Timbaland, Dr. Dre i DJ Premier, a także wielcy jazzmani tacy jak: Louis Armstrong, John Coltrane czy George Gershwin, bo pamiętajmy, że hip-hop wywodzi się przecież z jazzu.
Dobrze, to po tej całej wyliczance, powiedz mi jedną rzecz, bo mnie to intryguje — w press packu pochwaliłeś się, że w 2011 roku ze swoimi podkładami byłeś w… top10 w kategorii wykonawcy bez kontraktu na MySpace. Trochę ciężko mi w to uwierzyć…
To jest trochę bez znaczenia teraz, bo MySpace dawno temu przestał się liczyć.
Może i bez znaczenia teraz, ale jednak sam przyznasz, że jest to intrygujące i w zasadzie nikt o tym nie wie oprócz ciebie lub bardzo wąskiego grona osób.
Wtedy, ponad dekadę temu, czyli w ostatnich latach jego świetności, przez miesiąc byłem na drugim miejscu na świecie po Monice Brodce w kategorii wykonawcy bez kontraktu i sam byłem tym mocno zdziwiony. Mam screena z tym i zaraz ci go wyślę. To były instrumentale, dość oryginalne jak na tamten moment i może stąd taki efekt. Jakiś czas temu wrzuciłem te bity w sieć i można je odsłuchać tutaj.
Przejdźmy do Funkufo nowej płyty. Słuchałem, bardzo oldskulowa, raczej dla doświadczonego słuchacza, który chce trochę powrotu do tamtych czasów. Nie ma zbyt wiele takich dźwięków teraz.
Dzięki za komplement. Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że grono doceniające klasyczne dla tego gatunku brzmienie nie jest liczne. Robię to dla siebie i garstki fanów nie za bardzo przejmując się współczesnymi trendami. W moim odczuciu największa siła hip-hopu tkwi w jego prostocie i w eklektyzmie. Albumy, które cenię najwyżej, takie jak Temples of Boom, Illmatic czy Return of the Boom Bap oparte są na dynamicznej perkusji i ciężkich basach. To właśnie z tych elementów oraz z niesztampowego cięcia sampli bierze się, według mnie, największa energia w hip-hopie. Ubolewam natomiast nad faktem, że większość polskiego rapu obecnie bardziej przypomina muzykę z remizy.
A nie jest też tak, że rap się po prostu zmienia? My, mając ileś tam lat więcej na karku, szukamy i słuchamy innych rzeczy? Zarówno wtedy, jak i teraz było i jest mnóstwo tandety.
Oczywiście, rap ewoluuje tak jak wszystko wokół nas. Teraz też powstaje sporo dobrych rzeczy. Jednak mam silne wrażenie, że lata 90. były niezwykle wyjątkowe w muzyce, filmie i wielu innych dziedzinach sztuki i to chyba nie jest tylko moje odczucie. Ja cały czas odkrywam wspaniałe płyty, takie jak np. My Beautiful Dark Twisted Fantasy czy Igor, ale od czasu do czasu z wielką przyjemnością wracam do tej złotej ery hip-hopu, gdy MC’s starali się być przede wszystkim oryginalni, a rządził boom-bap. Chcę pamiętać o korzeniach i na nich się wzorować, bo dla mnie są najpiękniejsze. Korzystam z tego bez żadnych granic.
Sam też wyprodukowałeś część numerów na Funkufo. Czujesz się bardziej raperem czy producentem? W niektórych kawałkach również śpiewasz, jak w „Bukiecie zgniłych róż” czy w „Lasu szepcie”.
Nie widzę potrzeby deklarowania, kim się bardziej czuje. Są momenty, w których mam silną potrzebę przelania myśli na papier. Są też chwile, że wolę wyrazić siebie poprzez tworzenie muzyki instrumentalnej lub po prostu zrobić sobie podkłady.
Obecnie powierzyłem stronę muzyczną genialnemu producentowi St. Elmo, a sam skupiłem się na pisaniu, aby osiągnąć w tym możliwie jak najwyższy level. Kilka dni temu zrobiłem pierwszy beat po pięciu latach przerwy i nie ukrywam — było to ciekawe doświadczenie, zwłaszcza że pierwszy raz pracowałem na Akai Fire.
Śpiewu nigdy nie traktowałem profesjonalnie, bo nigdy się go nie uczyłem. Smykałka do podśpiewywania zaszczepiona została mi w dzieciństwie. Dziadek był dyrygentem grającym na skrzypcach, a mama gra na pianinie Arnold Fibiger, którego dźwięki towarzyszą mi całe życie.
Funkufo to nostalgia, również za czasami PRL. Dobrze to pokazuje grupę docelową, ale co według ciebie może zaoferować młodszemu pokoleniu?
Myślę, że Funkufo ma dużo uniwersalnych przesłań dla ludzi w każdym wieku. Na przykład w pierwszej piosence „Olbrzym” opowiadam o tym, że trzeba się zawsze podnosić po życiowych porażkach, a hedonistyczne podejście do życia potrafi być zgubne. Warto nie poddawać się nigdy w szukaniu samego siebie i prawdziwej miłości. Ponadto rapuje w tym numerze również o przywiązaniu do ojczyzny i wolności, którą wywalczyli nasi przodkowie. Wierzę, że znaczna część młodszego pokolenia to zrozumie i doceni. W kolejnych piosenkach każdy z pewnością może znaleźć treści, które z nim zarezonują. „Czarny księżyc”, napisany po rozstaniu z wieloletnią miłością, może pomóc w przetrawieniu podobnej traumy, a np. „Bukiet zgniłych róż” w uporaniu się z bólem po stracie. „Lasu szept” mówi o kontakcie z naturą, którego w mojej opinii każdy potrzebuje. Spacer po lesie czy rowerowa wycieczka pomagają mi w odzyskaniu wewnętrznego spokoju i właśnie do tego chcę zachęcić. To jest szczególnie ważne, zważywszy na rosnące tempo, w jakim żyjemy. Zawsze staram się, aby przesłania płynące z moich tekstów były wartościowe.
Podobają mi się bębny w „Syntezatorze”, „Słowo, pióro, łza” kojarzy mi się z Bad Boy Records. Co ze swojej strony byś szczególnie polecił komuś, kto cię w ogóle nie zna? Jest tu jakiś numer, który jeszcze szczególnie reprezentatywny?
Dzięki, to dla mnie wielki komplement. Mam szerokie spektrum zainteresowań muzycznych, ale to właśnie nowojorski rap i jego niepowtarzalne brzmienie jest najbliższy mojemu sercu. Hmm… co bym polecił? Pytanie o tyle niełatwe, że każdą swoją piosenkę kocham jak własne dziecko. Osobom, które lubią intensywnie świętować, polecam „Jumprezator”. Dla ludzi, których interesują filozoficzne rozkminy zagadnień czasu i snu polecam „Tramwaj zwany snem” oraz „Klepsydry krople”, ale szczególnie reprezentatywne są dla mnie utwory „Migawka” i „Zwierzę na rowerze”, ponieważ miłość do jednośladu i fotografii to moje życiowe pasje na równi z tworzeniem muzyki. Natomiast jako producent najbardziej dumny jestem z beatu do „Wojowników marzeń”.
Dzięki. Jakie masz więc plany na przyszłość?
Od 2019 roku nagraliśmy 30 piosenek brzmieniowo inspirowanych twórczością Wu-Tang Clanu i w tym roku chce wydać pierwszą płytę z tymi utworami. Myślę, że progres będzie słyszalny na każdej płaszczyźnie. Planuje zrobić 36 utworów, jak ma w nazwie moja ukochana płyta Enter The 36th Chambers, a kolejny eksperymentalny album stworzyć w stylu, w jakim chyba jeszcze nie było na polskiej scenie hip-hopowej. Ale o tym opowiem może kiedy indziej.