Londyńczyk. Into the Wild – recenzja

voitek

Najbardziej londyńsko-polska płyta w ogóle? Na bank nie, ale musicie mi wierzyć, że mało która oddaje klimat ulic i sklepów płytowych stolicy Wielkiej Brytanii tak jak Into the Wild Czarn…, tzn. Voitka Noira.

O płycie pisałem krótko w tym miejscu na krótko przed swoim wyjazdem do Londynu. Jak wiecie – byłem niedawno w Lądku i w jakiś tam magiczny sposób chciałem na własnych uszach zweryfikować słuszność kilku poglądów. Album co prawda w minimalnym stopniu towarzyszył mi w podróży, ale wystarczająco mocno, żeby zadomowił się w głowie na tyle, żebym widział stację Seven Sisters słuchając dla przykładu „Follow Where You Are”.

Pisanie o wykorzenianiu się z trueschoolu byłoby nietaktem towarzyskim, ale cieszy że jego ilość została ograniczona do minimum. Jest zupełnie inaczej jak na takim, skądinąd niezłym, Passion, Music, Hip-Hop z 2011 roku, które w pewien sposób przecierało szlaki, podobnie jak wydany przed dwoma laty Time to Build. Obydwa albumy, stworzone wraz z Tasem, trzeba traktować tylko i wyłącznie jako prolog do rzeczy większych. Młodzieńcze nieudane miłosne podboje, które ewoluowały faceta w rasowego podrywacza.

O ile wcześniej nie było żadnych problemów z określeniem czym były wcześniejsze dokonania, to tutaj… jest jeszcze łatwiej. Muzyka miejska. Tak bardzo miejska, że znając w jakiś tam sposób Londyn (bądź inną dowolną metropolię, nawet WWA) można każdy pojedynczy dźwięk utożsamiać we własnym zakresie percepcji z dowolnym miejscem. Mieszanka elektroniki, drum’n’basu i hip-hopu owocuje popołudniową i wieczorną wycieczką po wyimaginowanym mieście. Potrafi to wciągnąć, tyle tylko że w z Into the Wild jest dokładnie tak samo jak w moim przypadku ze stolicą Zjednoczonego Królestwa. Wszystkie uroki w miarę szybko mijają i wiem czego można się za chwilę spodziewać.

Nie można narzekać, bo dzieje się bardzo dużo, m.in. w mocno noonowskim „Hong Kongu” czy fantastycznym „Limbo”. Imponują kawałki z wokalami (Shumba Maasai jest tutaj cichym bohaterem), których nie ma za wiele, ale obok dwóch chwilę wcześniej wspomnianych utworów są najmocniejszymi punktami albumu. I wszystko byłoby pięknie, gdyby… No właśnie. Czasami odnoszę wrażenie, że wszystko zostało zrobione na jedno kopyto. Zmęczenie materiałem nastąpiło dość szybko. Weryfikacja poglądu nastąpi pod koniec roku przy robieniu podsumowań i zapewne się tam widzimy, ale cholera wie co się jeszcze wydarzy.

2015 w „brytyjskim” klimacie to dla mnie zdecydowanie solo Noela Gallaghera, znakomity debiut Real Lies (czemu, kurwa, nie daliście remixu „North Circular” na Real Life?!) oraz właśnie Into the Wild. Lepszy i ciekawszy jak wspólne dokonania z Tasem, które w pewnym stopniu nudziły jeszcze bardziej, ale były potrzebne do tego, żeby powstał ten album i… nadchodzące dzieło wspólnika, poprzedzone tym czymś. Twój ruch, Hubercie T. Kolega Voitek zrobił to dobrze.

7

Autor: Dawid Bartkowski

Bloger, pismak, krytyk, prowokator, pijarowiec.

Jeden komentarz do “Londyńczyk. Into the Wild – recenzja”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *