Kolejny śmiałek zapowiada koniec kariery. Płakał nie będę, ale doceniam progres.
Ta, jasne. Nie każdy jest Jayem, ale nie każdy to też Logic, którego dyskografia to trochę taki rollercoaster – od paździerzy przez solidne nagrania ze znakomitymi beatami idealnie trafiającymi w moje gusta. Raz na jakiś czas zdarzało mu się mnie czymś zachwycić, ale ogólnie nie jest nam po drodze, więc do No Pressure podchodziłem bez pressure i jakichkolwiek oczekiwań.
Okazało się jednak, że pożegnalny album rapera z Maryland to dobry towarzysz lektury „Słowa Sportowego” i porannej kawy. Logic jak to Logic, charakterystyczny to on nie jest, ale trochę weźmie od tego, podpatrzy u tamtego, gdzie indziej przemyci coś od ich ziomeczków, jednak tak mocno inspirować się też trzeba potrafić. Flow porządne („DadBod”), vibe też nienajgorszy („Soul Food II”), ale za cholerę na tych nowych rzeczach, jak na „Perfect”, mi nie siedzi.
Dobre ucho do beatów ma, bo te robią tu największą robotę i ciężko nie odpędzić się od wrażenie, że koleś został stworzony do nawijania pod jazzujące podkłady udające hybrydę Rootsów i A Tribe Called Quest z południowym sznytem Outkast w „man i is”. Aha, i stary Kanye West też tu jest w „Heard Em Say” (końcówka to już ewidentne wzorowanie się na Midnight Marauders), nie tylko ze względu na tytuł.
No Pressure dało mi trochę radochy, mimo że Logic ma tyle charyzmy, co sprzedawca w kiosku, w którym kupiłem sportową gazetę. Rozpaczał nie będę, ale odejść, w co nie wierzę, z najlepszą płytą w karierze to duża sztuka. Niezłe.