Jestem dumny ze swojego życia. Kiedyś jak napisze książkę to się dowiecie dlaczego. A jak to jest z Ostrowskim i przebiegiem jego kariery? Wzloty i upadki?
1997. To bodajże wtedy usłyszałem „świadomie” po raz pierwszy rap. Jakaś przegrana kaseta, TDK albo Maxell, z nagraną L scyzoryka z kieleckiego. Teraz śmieszy, wtedy w wieku 10 lat imponowały bluzgi i słuchanie w ukryciu przed rodzicami.
1998. Drugi Kaliber, który podarowałem ziomkowi na 11 urodziny. Oryginał. Na starej wieży Panasonica przegrałem sobie go na własny użytek. Albumu słucham po dziś dzień i uważam, że jest to jedno z największych zjawisk w historii polskiego rapu.
1999. Byłem na jakiejś zielonej szkole, a i pamiętam swój trzeci finał Ligi Mistrzów, który oglądałem na żywo. Nie wiem jak to się stało.
2000. Słowenia z Jugosławią 3:3 i każdy na ośce chciał być Zahovicem, a ja jako jedyny Mijatovicem. Poza tym pierwszy Obóz TA to nic ciekawego, ale „Idę w Świat” Ostrego na nim po dziś dzień jednym z jego szczytowych osiągnięć. 15 lat, czaicie? Drugie Wrota Baldura one love.
2001. „Masz to jak w banku” mówili rodzicie i kupili pierwszy komputer, dokładnie 6 sierpnia w nieistniejącym już płockim sklepie Atkomp na Jachowicza. Dokładnie tak samo, jak mówili rodzicie, brzmiała nazwa prawdziwego debiutu Ostrowskiego. Nic ciekawego teraz, zestarzało się, nie wracam, mało co pamiętam.
2002. Tabasko to, Tabasko tamto, dla jednych ostatni prawdziwy album Ostrego, dla innych pierwszy, jeszcze dla innej grupy osób ten najlepszy. Ja nie kwalifikuje się do żadnej, jest spoko, dobrze się zestrzał, fajne wspomnienia, dobre beaty nie tylko od gospodarza, niezła treść, no klasyk. Niech będzie. #korea zabrała 30 Minut z Życia Polakom albo i więcej. Pewien raper zabrał je słuchaczom.
2003. Jazz w Wolnych Chwilach top5 w polskim rapie? Czemu nie. Do żadnej płyty łodzianina nie wracam tak często jak do tej, ba, do mało której polskiej rapowej płyty wracam tak często jak do tej. Takich może by się znalazło z 15, wśród nich oczywiście opus magnum Adama, reszta jest tu nieistotna.
2004. Najpiękniejsze koszulki Nike’a w historii, słabiutki drugi Obóz, Jazzurekcja nie spełniła moich oczekiwań do końca, niemniej kawał dobrego grania. Junior Boysi dali światu Last Exit i na nocne tripy autem po pustym mieście są jak znalazł. Mam 5 gram, Dog in the Fog i zagrywam się w ostatnie RPG’i z prawdziwego zdarzenia. Czytałem też wszystkie „Clicki Fantasy”, które się ukazały, „CDA” zaczęło jeszcze bardziej schodzić na psy, a i literatura z kręgu Forgotten Realms to jakaś, kurwa, pomyłka.
2005. Najlepszy mój rok w historii? Zapewne. Szum Rodzi Hałas – co płyta to nie mam pytań, Emade skasował wszystkich tu i tam za oceanem, Oesteer też jeszcze dawał radę. Liverpoolu – zrobiłeś to.
2006. 7 to 7/10, ale co mam wspomnień z tym albumem to głowa mała. No i ta mina ojca, kiedy mu powiedziałem o cenie – 20 kilka złotych. „Naprawdę oryginały są takie tanie? Nie opłaca się piracić”. No, tak było.
2007. HollyŁódź < Normal Magic. Narodziła się „Muzyka Miasta”, której na szczęście już nie ma. Wtedy rozpocząłem przygodę z pisaniem tu i ówdzie.
2008. Nie posprzątał, wtedy może i trochę się jarałem, nie słuchałem z 5 lat, nie chce mi się. Aha, plakat koncertowy wydrukowany na cudownym papierze. Wystartował RAPort, który był naprawdę zajebisty i nawet trochę na nim „zarobiłem” w późniejszym czasie. Tak, tak.
2009. Zapałałem miłością do Beach Boysów i The Beatles. Nie wiem O.C.B., nie interesuje mnie, na maksa obojętne, po latach odkryłem ukrytą naklejkę. Jazzurekcja: Addendum śmiechem na sali.
2010. Jeśli to miało być Tylko Dla Dorosłych to jesteście, kochani, w wielkim błędzie. To było kurewsko słabe, Janusze rapu to łyknęły, a i przy okazji kasjer z Empiku. Ale powiem wam – znam osoby, które bardzo lubią ten album i ja je nawet rozumiem. POE słabiutkie z momentem przeciętności jak u Bonusa.
2011, 2012, 2013, 2014.
2015. Pierwsze dwa miesiące roku zostały zdominowane przez łódzkich artystów i obawiam się, że czołówka w podsumowaniach ostatnich 12 miesięcy w grudniu będzie znana. I trochę dziwne to uczucie, kiedy to O.S.T.R., bądź co bądź mocno podupadła legenda sceny, momentami wpierdolił Dwa Sławy na śniadanie, strawił i wydalił. Bo o ile tekstowo Jarosław i Radosław wyprzedzili naszą całą scenę o lata, to mają problem z beatmi. Na Podróży Zwanej Życiem takich rzeczy nie ma.
To jest stary dobry Adam. Ten, którego da się słuchać. Ten, który ma coś ciekawego do powiedzenia i skupia na sobie uwagę. Czujesz doświadczenie, czujesz rozliczenie z przeszłością i czujesz ogromną szczerość z nawijanych tekstów. O taki rap O.S.T.R.’a walczyłem, a on tak nie rapował od 2006 roku. Trzeba było czekać 9 długich lat, żeby nikt nic mu już nie zarzucał. Udało się, zrobiłeś to. I nie byłoby to tak dobre, gdyby nie jeden mały szczegół. Muzyka, która jest idealnym przykładem na chemię panującą na linii MC – producenci.
Ideałem to nie jest, ale być też takie nie miało. Miało to być powrotem do formy i to się udało z nawiązką. Dobrze, że wróciłeś, zuchu. Takim, jakim cię wszyscy chcieli.
7
2 komentarze do “Krótka podróż przez wszystko. Podróż Zwana Życiem – recenzja”