Intensywny weekend za mną. Zaryzykuję nawet stwierdzeniem, że za mną był intensywny cały tydzień. Nie tylko pod względem pracy. Zapewnili mi go dwaj artyści, których w ostatnich dniach słuchałem najwięcej. Zawsze ich lubiłem, nawet bardzo, ale nie potrafiłem sobie zrobić z nimi aż takich maratonów.
O Brianie Eno może napiszę kiedy indziej, ale napomknę tylko, że w ciągu zaledwie kilku godzin uzupełniłem sobie jego dyskografię o kilka pozycji, których brakowało mi na półce. Wśród nich oczywiście mój absolutny numer jeden, jeśli chodzi o niego, czyli Apollo: Atmospheres and Soundtracks nagrane z Danielem Lanoisem i Rogerem Eno oraz pierwsza część serii Ambient, czyli legendarne Music for Airports. Tak, nie miałem ich na półce!
Zdecydowanie więcej uwagi poświęciłem Davidowi Bowiemu. Pomysł na odświeżanie sobie dyskografii wziął się z głupiego i błahego powodu. Jego dwie płyty pojawiły się w Biedronce i to akurat te, których nie miałem w swoich zbiorach. Nigdy nie miałem nawet na nie ciśnienia, ale skoro się pojawiły to głupio było mi nie skorzystać.
Średnie Reality kupiłem pod swoim „nowym” blokiem (bo w międzyczasie zmieniłem miejsce zamieszkania), natomiast trochę lepszego Blackstar (nie kumam fenomenu) w żadnej Biedrze nie widziałem. Z pomocą pośpieszył mi Mateusz Osiak, który postanowił sprawić mi prezent. Kupił i wysłał egzemplarz. Dziękuję.
Ci, którzy śledzą mojego Instagrama i Insta Stories, widzieli że wypowiadałem się o kilku pozycjach z bogatej dyskografii Davida. Jeszcze do niedawna moją ulubioną jego płytą było kokainowo-funkująco-krautrockowe Station to Station, ale po ponad tygodniowym obcowaniu z jego muzyką trochę się pozmieniało. Obecnie palmę pierwszeństwa dzierży Low, natomiast w dalszej kolejności stawiam na Lodger z Young Americans na spółę. Dzisiaj krótko o tym ostatnim, bo goodkid jest miejscem, gdzie najwięcej jest właśnie o czarnej muzyce. Jeszcze*.
O Young Americans bardzo mocno ostatnio rozpisywał (ponad 20 stron, w tym zdjęcia) A.D. Amorosi w artykule „Golden Years” w 65 numerze „Wax Poetics”. W podsumowaniu 2016 roku wspominałem, że jest to najlepszy numer tego pisma od wielu, wielu lat i to nie tylko ze względu na tekst akurat o Bowiem czy debiucie A Tribe Called Quest. Tak po prostu, wielki powrót do formy.
„The funky ballad of David Bowie’s time in Philly, the making of Young Americans, and his transition into Station to Station„, bo tak brzmi podtytuł, opowiada o historii powstania płyty, inspiracjach oraz o jej „konsekwencjach”. Jakby tego było mało to na początkowych stronach pisma jest ciekawe zestawienie opowiadające o kilku innych istotnych płytach z lat 1974-76, które w pewien sposób przysłużyły się artyście.
Jego najczarniejsza i najbardziej soulowa płyta jest zarazem też tą, która niesie ze sobą jedne z najlepszych jego kompozycji w karierze. Co najlepsze – jest także dowodem na to, że blue eyed soul może być równie ciekawy jak dzieła, które służyły jako inspiracja. To mu się udało.
Genezy powstania YA należy szukać w amerykańskiej trasie promującej poprzedni album, Diamond Dogs. Właśnie wtedy czarna muzyka tak mocno zadziałała na Bowiego, że ten postanowił spróbować w nowym dla siebie gatunku. Udało mu się z nawiązką, a takich numerów jak „Win” (brzmi niczym Mayfield z wysokości debiutu!), „Fascination” czy „Somebody Up There Likes Me” nie powstydziliby się najlepsi ówczesnych czasów. Ten groove, ten vibe, wszystko.
Oczywiście oprócz gospodarza jest jeszcze trzech innych bohaterów. Wymiatający już wcześniej na Aladin Sane Mike Garson, ten, którego czas jeszcze dopiero nadejdzie, czyli gitarzysta Carlos Alomar oraz koleś odpowiadający za chórki Luther Vandross.
Booklet z mojego wydania, konkretnie europejskiego z 1999 roku z serii The David Bowie Series, niewiele mówi o samej płycie, ale mnóstwo można oczywiście znaleźć w necie (osobiście polecam to opracowanie Borysa Dejnarowicza) i w kilku książkach i magazynach ze wspomnianym „Wax Poeticsem”**.
Okej, jest jedna skaza na tej pięknej płycie, bo indeks numer 6, czyli cover „Across the Universe” Beatlesów (dobra, Lennona) jest dla mnie żenująco cienki. Gdyby nie to, to z czystym sumieniem mógłbym dać na swoim Rate Your Music 5 gwiazdek, a tak Anglik musi się zadowolić „raptem” 4,5.
Taka to płyta. Poranna jazda samochodem w ostrym słońcu już zawsze może kojarzyć się z „Win”, zwłaszcza na tym jebanym warszawskim Mordorze.
PS
Ej, zobaczcie w jakim znalazłem się towarzystwie! David Bowie, David Byrne, David Beckham. Nie mogłem lepiej trafić z inicjałami!
* starzeje się
** w tym samym numerze jest dość obszerny i bardzo dobry artykuł o norther soulu. Ja wiem, że to nie to samo, no ale kronikarski obowiązek