Gdybym napisał, że zrobiłem to z całkowitych nudów to bym skłamał. Nie, nie z nudów, bo mam co robić, ale tak naprawdę szperanie, zasłuchiwanie się, a potem opisywanie rodzimego rapu dla gimnazjalistów potrafi doprowadzić do szewskiej pasji. Postanowiłem więc zatracić się w tym, co lubię najbardziej – hip-hopie pełnym sampli, poszukującym razem ze mną idealnych dźwięków oraz… czarnej perle z Afryki.
Jestem zdania, że żyjemy w epoce hip-hopolo 2.0. Traf chciał, że właśnie przeżywam drugą falę gównianego i nic nie znaczącego polskiego hip-hopu, o którym nikt nie będzie pamiętał za kilka lat, i który za 10 lat będzie mógł się poszczycić tylko tym, że leży w marketowym koszu na wyprzedaży, ale nie o tym dzisiaj. Musiałem odreagować jakoś zlecenia na teksty o takiej muzyce, więc zrobiłem sobie wolne i tak się złożyło, że postanowiłem się przenieść w czasie i skupić się na tym, co jest w sztuce robienia muzyki najważniejsze. Jakości.
Nigdy nie lubiłem Cannibal Ox. Tak po prostu. Nie lubiłem, ale ceniłem i chyba w kontekście twórczości Vast Aire’a (ciekawostka: w 2011 roku kupiłem jego Look Mom… No Hands i do tej pory nie położyłem tego pod igłę. Przypadek?) i Vordula „ceniłem” jest kluczowe. Może kiedyś mi się odwidzi, ale The Cold Vein, czyli „płyta przyszłości”, która spokojnie mogłaby się pojawić nawet teraz i wzbudzałaby prawdopodobnie zachwyt, w ogóle mnie nie rusza. I tak samo by mnie nie ruszała w 2050 roku, kiedy to również mogłaby mieć swoją premierę i nikt by tego nie miał jej za złe. Baa, najprawdopodobniej cały czas by zachwycała i nawet postawiłbym spore pieniądze, że tak by było. Sorry, panowie, bo nawet produkcje El-P po prostu mi nie pasują. Może kiedyś mi się odwidzi.
Inaczej mam natomiast z cLOUDDEAD, których s/t z 2001 roku (tego samego, w którym ukazał się również The Cold Vein) uważam za jedną z najwspanialszych płyt w ogóle, a i podobnie jak wspomniani Cannibal Ox – wyprzedzili swoje czasy. Zanim cloud rap wszedł do mainstreamu to oni już od dawna to robili ze świetnym skutkiem. Również jest to muzyka przyszłości, która mogłaby pojawić się na rynku nawet teraz i zapewne wzbudzałaby zachwyt bardziej wymagającego słuchacza, chociaż nie mógłbym tego powiedzieć o ich „debiutanckim” LP (wspomniany wcześniej rozmarzony cLOUDDEAD jest zbiorem utworów z różnych okresów tria: Odd Nosdam, Why?, Doseone), Ten z 2004 roku, który już totalnie mi nie pasuje i w ogóle się nie podoba.
Wybiegania w przyszłość miało jednak za dużo nie być, a wyszło to tak samo z siebie, bo powody są co najmniej dwa. Tym pierwszym jest Beauty and the Beat Edana, czyli fuzja hip-hopu, psychodelicznego rocka i słonecznego popu, która przenosi słuchacza do przełomu lat 60. i 70. Powiedzmy, że jest to zachodnie wybrzeże USA i idealizacja obrazów z przyćpanymi surferami w tle. Kochani, to jest, kurwa, najprawdziwszy hip-hopowy klasyk, mimo dopiero 11 lat na karku. Dzieła wydanego przez niewielkie Lewis Recordings (z tejże oficyny polecam zapoznać się także z I Gotcha Dooleya-O, które bardzo fajnie puszcza oczko w kierunku dawnych nagrań Marley Marla, Big Daddy Kane’a i Biz Marky’ego) słucha się cały czas wyśmienicie. Wróciłem po latach i… na chwilę zaniemówiłem. Tyle tu fantastycznych melodii, tyle wcale nie tak oczywistych breaków (samplowani byli m.in. Fool On The Hill, Briana Wilsona, The Small Faces, The Hollies oraz The Dells) oraz ciepłego feelingu połączonego z unikalnym w świecie hip-hopu klimatem. Ogromna klasa z kulminacyjnym punktem w postaci „Rock’n’Roll” nagranego wraz z niedocenionym trochę Daghą.
Inną cudowną podróżą w przeszłość, tym razem „kosmicznie” powiązaną z Cannibal Ox oraz cLOUDDEAD, jest całkowita świeżynka, czyli składanka od genialnego niemieckiego labelu Analog Africa. Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek na goodkidzie pisał o produkcjach wydawanych w Überlingen, ale tym razem jest inaczej, bo kto wie czy Space Echo – The Mystery Behind the Cosmic Sound of Cabo Verde Finally Revealed! nie jest najlepszą płytą przez nich wydaną.
Kompilacja fantastycznych psychodelicznych afrobeatowych dźwięków namaszczonych protoelektroniką prosto z… Republiki Zielonego Przylądka. Zajeżdża hipsterką? Bzdura! Afryka i jej digging cały czas jest w modzie (chociaż odnoszę wrażenie, że „pionierem” jest teraz habibi funk), więc może się tylko wydawać, że obcujemy z jakimiś tam wyświechtanymi i prostymi piosenkami, które nie interesują nikogo, ale wydaje się to być sporym błędem, zważywszy na to, że coraz więcej labeli grzebie w tamtych rejonach. Co najlepsze: ta studnia wydaje się to nie mieć w ogóle dna, czego doskonałym przykładem jest właśnie ta kompilacja prezentująca tzw. „the cosmic sound of Cabo Verde”.
Moogi, hammondy, gitary i dęciaki zabrzmiały tutaj tak, że znalazłem chyba swoją ulubioną tegoroczną płytę, a niezależna konkurencja z Jungle Brown na czele jest przecież bardzo mocna. Nie radzę pomijać.
2 komentarze do “Wojna światów”