Nie jestem zbyt sentymentalny, jeśli chodzi o obchodzenie rocznic. Mam być szczery? Ludzie przychodzą, ludzie odchodzą. Dokładnie tak, jak rapował Tede na Powrócifszy Warszawskiego Deszczu w świetnym skądinąd „Świat Zwariował w 33 Lata”. To jak będzie z Frankie Knucklesem?
Dobra. Są postacie, do których mam trochę większy sentyment, aniżeli do innych, ale chyba nie jestem tutaj wyjątkiem. Potwierdzam raczej regułę, że pod tym względem nie wyróżniam się niczym innym i w moim „portfolio” takich postaci ze świata kultury, nauki, sportu czy filozofii będzie zapewne kilkanaście, o ile nie kilkadziesiąt. No ale bez przesady.
Rocznic albumów, wydarzeń, gier, komiksów, filmów, urodzin, śmierci itd. za bardzo nie rozpamiętuje, ale dziś zrobię wyjątek. Nie tam z żadnego obowiązku czy <wstaw cokolwiek>. Po prostu chcę. Tak jak chciałem kiedyś poznać house.
Rok temu, dokładnie równy rok temu, odszedł Frankie Knuckles. Postać dla mnie niezmiernie ważna, bo to właśnie dzięki jego twórczości zagłębiłem się w jeden ze swoich ulubionych obecnie gatunków. W ten cały złowrogi house (niekoniecznie ten ze skrzypcami w tle). Ten house, który nakreślał cudowne tło na fantastyczne letnie wieczory spędzane samotnie lub w doborowym towarzystwie. Ten house, który wraz z innymi rzeczami wprowadzał w inny stan świadomości. Ten house, który towarzyszył rowerowym wycieczkom i ten house, który nakreślał obraz i potęgował obraz wyobrażeń o zniszczonym Detroit jak i roztańczonym Chicago. Ten house, który pokazał mi jakiś czas temu jeden z moich muzycznych mistrzów.
Wiecie jaki jest mój ulubiony remix wszech czasów? Dobre pytanie, bo na dobrą sprawę sam nie wiem i pewno bym szperał gdzieś w nagraniach Pete Rocka (który notabene zapowiedział nowy album, kontynuację Petestrumentals, która ukaże się w… Mello Music Group), Nicka Wiza, Spinny, może Madliba, Dilli czy mniej znanych undergroundowych producentów, ale wcale nie jest wykluczone, że równie dobrze mógłbym postawić na dwie Frankowe, absolutnie przepiękne rzeczy, bijące oryginały na głowę.
Pierwsza to remix „Blind” nieco przereklamowanych Hercules & Love Affair, którzy zagrają w Płocku na festiwalu Audioriver i z całą pewnością wybiorę się na te show z nadzieją, że może to jednak zagrają. Jak nie, to trudno, przecież będzie tam jakiś dobry house i to taki, o którym istnieniu dowiedziałem się dzięki Frankiemu. Aha, odbiegając od tematu to Ptaki być muszą.
Strzał drugi, jeszcze lepszy, a i emanujący krystalicznym oraz esencjonalnym pięknem to „Rock With You” Michaela Jacksona, w którym gra na pianinie zahacza niemalże o obłęd i doskonale wprowadza w nastrój tekstu śpiewanego przez Michaela. Później zaczyna się oldschoolowa house’owa jazda, typowy przełom 80’s i 90’s w gatunku i podobieństwo, a w zasadzie doskonałe uzupełnienie, nagrań Roberta Owensa czy Mr. Fingersa.
Można by sporo jeszcze pisać o Frankiem, ale suchych faktów w internecie czy artykułach prasowych jest wystarczająco dużo, a chciałbym jeszcze wspomnieć z blogerskiego obowiązku o dwóch innych esencjonalnych utworach, których chałupnicza produkcja na tamte czasy była godna najlepszych producentów muzycznych. „It’s Hard Sometimes” z dwunastocalowej płyty robi z ludzką percepcją dokładnie to samo co remix Jacksona – absorbuje muzyczne piękno w każdej sekundzie swojej dawki. I podobnie jak tam – wirtuozeria na pianinie to nie jest, ale nie o to w tym chodzi. Liczy się efekt. Właśnie to pianino, ten flet, ten niewinny new jack swingowy timbre powodują, że istnieje coś takiego jak sens tworzenia muzyki.
Na koniec chciałbym zostawić najbardziej reprezentatywny kawałek z dorobku mistrza i ojca chrzestnego tej muzyki, jak to mówili o nim wszyscy. „Your Love” z 1987 roku. Także dziękuję, Frankie. Dużo dla mnie zrobiłeś. Pamiętałem dziś o tobie, ale nie bez powodu. Wy też czasami pamiętajcie, bo niby ludzie odchodzą i ludzie przychodzą, to jednak czasami warto mieć ich gdzieś koło siebie.
Zdjęcie/photo: „Knuckles” by Garry Knight via flickr.com CC