Chyba nikt się nie spodziewał, że Marcin Cichy, ukrywający się pod aliasem Meeting by Chance, tak szybko wyda nowy album. Cztery miesiące po Inside Out? Nieźle, ale jak się okazuje warto było czekać i jak ci się nie chce dalej czytać to nie czytaj. Po prostu go kup i chuj.
O historii wrocławskiego Skalpela mógłbym długo opowiadać, a zwłaszcza o swoich seansach z jedną z najlepszych polskich płyt ever, czyli epką Sculpture, która zawsze wprawia mnie w mistyczny nastrój (a okładka tego dzieła to już w ogóle jakiś kosmos). Mało tego, bo „Voice of Reason” z Yarah Bravo to jeden z NAJGENIALNIEJSZYCH utworów, które słyszałem w ciągu 29 lat swojego życia. Dla Cichego ten tekst chyba się lepiej nie mógł zacząć, nie?
I takie peany pochwalne mógłbym kontynuować jeszcze przez jakiś czas, bo te trochę ponad pół godziny materiału okraszonego onirycznymi i wysublimowanymi elektronicznymi fakturami zwyczajnie wciąga. Połówka Skalpela zabiera raz za razem w emocjonalną podróż, która w pewien sposób przypomina skrzyżowanie dokonań z różnych etapów Jamiego Woona czy Jamesa Blake’a, na dodatek momentami zahaczając o stare triphopowe nagrania wczesnej Morcheeby i Hooverphonic. Spokojnie mógłby to być ociekający zmysłowym seksem soundtrack, którego szczytowy punkt – „Lie To Me” – byłby czołówką filmów Eriki Lust.
O ile sama muzyka jest świetna i co najważniejsze – wciągająca – to już kompletnym zaskoczeniem jest maniera zaprezentowana przez „wokalnych” gości, którzy wnieśli tu… No właśnie, co? Napisać tylko „klasę” to trochę mało, bo ekipa z nowojorczykiem Gustavem Ahrem na czele, zaprezentowała całkiem spore możliwości, które idealnie komponują się z wizją producenta. Na upartego, ale to bardzo upartego, można nawet stwierdzić, że dzięki m.in. Karolowi Wróblewskiemu delikatnie ocieramy się o PBR&B, a jak powszechnie wiadomo to o to w Polsce trochę ciężko.
Przechodząc do rzeczy – nie mamy do czynienia z wielkim dziełem, które zapisze się na kartach historii polskiej muzyki. Changes daleko do takiego miana, bo już nawet w porównaniu (chociaż ciężko to robić, zważywszy na odmienność stylistyczną) do natywnego Skalpela jest słabiej, ale wystarczająco dobrze, żeby się zatracić i na jakiś czas zapomnieć o otaczającym świecie. I nawet słabe „Ocean” jakoś za bardzo nie przeszkadza, bo czas płynie trochę inaczej. Wolniej.
8
Jeden komentarz do “Siostro, skalpel! Changes – recenzja”