Te wszystkie powroty polskich hip-hopowców do złotej ery wydają się być na jedno kopyto. Tutaj jest trochę inaczej.
To jest trudna i ciężka płyta, a jednocześnie na maksa satysfakcjonująca i udowadniająca, że brud w niebieskim świetle smartfona ciągle ma rację bytu. Monument jest przesiąknięty wilgocią, betonem i smrodem uryny, ale bez czasownikowych opowieści od sepleniących parodystów. Rubin wie, co mówi — obserwuje, skupia się na detalach, sam prowadzi narrację i nie pozwala się nikomu wpieprzać w swoją robotę. Ale nie zostawia też po sobie wersów, które daje się zapamiętać – „Między blokami”, „7 dni”, czy cokolwiek innego słucha się w tutaj całości.
Jednak największe wrażenie sprawiają na mnie Kiper z DJ-em Raselem. To właśnie oni wykreowali tutaj klimat, który daleki jest od wymuskanych boom-bapów, które tylko udają to, co działo się ileś tam lat temu. Perkusje nie są na pierwszym planie, znacznie częściej w głowie zostają syntezatory („Ultra under”) i dęciaki („W mroku”), a już w ogóle największą robotę robią tutaj skrecze i cuty. Tak dobrze oprawionej przez DJ-a płyty w tym roku chyba jeszcze nie było, więc czym prędzej radzę sprawdzić fantastyczny „Break”.
Ciężko Monumentu nie lubić, ale żeby do takiego wniosku dojść, to trzeba się trochę pomęczyć. W pozytywnym tego słowa (lol) znaczeniu, bo to nie jest album na raz, dwa, a nawet kilka odsłuchów. Warto się wsłuchać i pisać tutaj po fizyk.